Parafia Rzymskokatolicka Narodzienia NMP w Komorowie


Komorów we wspomnieniach Aliny Zwolskiej

Z relacji świadka (2)

czyli Komorów czasu Powstania Warszawskiego we wspomnieniach Aliny Zwolskiej

Opatrzone komentarzem Gabrieli Porębskiej-Rodak


- MP nr 2 (72) z 1. IV 2007r. /str. 18-19



Zgodnie z obietnicą wracamy jeszcze do dr Aliny Zwolskiej autorki wspomnień "Flirt z Eskulapem". W międzyczasie udało nam się nawiązać kontakt z Puszczykowem k. Poznania. Puszczykowo, po dramatycznych przeżyciach wojennych, stało się dla A. Zwolskiej miejscem na ziemi już do końca życia.



Wielkopolski Park Narodowy z widocznym na zdjęciu jeziorem Goreckim i dachami siedziby parku. W środku puszczy leży właśnie Puszczykowo, po Warszawie drugie ukochane miejsce na ziemi Aliny Zwolskiej




Otrzymaliśmy egzemplarz "Kuriera Puszczykowskiego" gdzie serdecznie i ciepło pożegnano dr Alinę, gdy zmarła 12 października 1999 r. Warto, więc może wzbogacić naszą wiedzę o niej garścią nowych informacji z jej powojennego życia, bo zapisała się w pamięci mieszkańców Puszczykowa działalnością na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim jako życzliwy, troskliwy, sumienny i współczujący lekarz, potrafiący zaskarbić sobie sympatię i zaufanie chorych. Ale także jako działaczka społeczna - współzałożycielka Towarzystwa Miłośników Puszczykowa i Wielkopolskiego Parku Narodowego, Wielkopolskiego Klubu Ekologicznego oraz Fundacji Ochrony Środowiska. Prowadziła kabarety, równocześnie będąc reżyserem i autorką tekstów. Dała się również poznać jako literatka. Bardzo się podobały jej pogodne wiersze i fraszki. Jest również autorką kilku tomików prozy - pełnych ciepła, i dowcipu, przepojonych wyrozumiałością i życzliwością do ludzi. Puszczykowianie tłumnie stawili się na pogrzebie, aby pożegnać Alinę Zwolską - wspaniałego, pełnego pasji twórczych, a równocześnie wyrozumiałego i życzliwego człowieka.



Winieta "Kuriera Puszczykowskiego" w którym ukazało się pośmiertne wspomnienie o Alinie Zwolskiej




Wróćmy jednak do wojennych wspomnień. Alina Zwolska. Przypominam, że z wielkim poświęceniem pracowała początkowo w komorowskim ambulatorium, a później w szpitalu polowym. Warunki były bardzo ciężkie. Brakowało wszystkiego, a najbardziej leków i środków opatrunkowych.

Nie mieliśmy np. koniecznej przy wojennych zranieniach surowicy przeciwtężcowej ani przeciwzgorzelinowej. Niektórzy ranni wpadali w psychozę strachu przed śmiercią z powodu zgorzeli, gdyż widzieli takie przypadki w Warszawie. Pamiętam dwie pacjentki - sanitariuszki z Warszawy. Pracowały na Woli, gdzie Niemcy rozstrzeliwali i zabijali kolbami cywilną ludność, a zwłoki ułożone w pryzmy oblewali benzyną i podpalali. Owe sanitariuszki ranne i poparzone, ale przytomne wyczołgały się z takiej pryzmy, spod stosu trupów, wśród których byli członkowie ich rodzin. Załamane, osaczone przez wroga postanowiły popełnić samobójstwo. W torbie sanitarnej jednej z nich zostało kilka ampułek morfiny, nie miały jednak strzykawek, wypiły więc zawartość ampułek, mając nadzieję, że narkotyk zadziała. Nie umarły, ale straciły pamięć i orientację. Nie wiedziały kim są i skąd przychodzą. O ich tragedii dowiedziałam się od dziewczyny z ich dzielnicy, która jakiś cudem też się uratowała i obłąkane do nas przyprowadziła.
Udało nam się potem umieścić chore w Zakładzie Psychiatrycznym w Tworkach. Nigdy ich więcej nie widziałam. Dowiedziałam się tylko, że ich psychoza reaktywna na szczęście minęła.
Do naszego ambulatorium przynoszono też dzieci. Były przeważnie w krytycznym stanie. Wychudzone, odwodnione i krańcowo wycieńczone skutkiem głodu. Zwłaszcza noworodki i niemowlęta umierały nam na rękach w czasie kroplówek, którymi usiłowaliśmy je ratować. Nie zapomnę widoku tych twarzyczek o pomarszczonej skórze, ziemistej cerze i tragicznie smutnych, zapadłych oczach. Nieraz ginęło ich po kilkanaścioro dziennie, ku rozpaczy doktora pediatrii, z którym pracowałam i ku mojej rozpaczy! Było to jedno z moich najokropniejszych przeżyć!
Wśród rannych, których z dnia na dzień przybywało, znajdowali się też ciężko ranni. Zdarzały się rany miażdżono-szarpane, bardzo trudno gojące się, spowodowane używanymi przez Niemców pociskami tzw. kulami dum - dum. Tym ciężko rannym nie wystarczała pomoc ambulatoryjna.

W tej sytuacji, zaistniała bezwzględna konieczność stworzenia szpitala polowego i mieszkańcy Komorowa stanęli na wysokości zadania. Udało się go zorganizować w willi, którą opuścił volksdeutsch, uciekając przed zbliżającym się frontem.

Komorów ul. Kolejowa

Dom przy ul. Kolejowej 10 w Komorowie. Tu mieścił się szpital polowy




... Zebrano koce, poduszki, bieliznę pościelową, materace i polowe łóżka. My - służba sanitarna - dwoiliśmy się i troili, byleby sprostać zadaniom. Było nas tylko pięć osób. Emerytowany lekarz - pediatra, emerytowana, siedemdziesięciotrzyletnia położna, student trzeciego roku weterynarii, czternastoletnia harcerka - pomoc sanitariuszki i sanitariuszka Joasia - (to był mój okupacyjny pseudonim). A rannych mieliśmy w szpitalu z początku trzydziestu, potem około sześćdziesięciu w czterech niewielkich pokojach. Nie mieliśmy dostatecznej ilości polowych łóżek, nie starczyło by nawet miejsca na ich rozstawienie. Pacjenci leżeli na materacach, siennikach i kocach, a lżej ranni siedzieli po prostu na schodach, prowadzących na strych.
Cóż to były za obłędne dyżury! Pewnego razu pobiłam własny, życiowy rekord: przez siedemdziesiąt dwie godziny - bez snu i wypoczynku - myłam, odwszawiałam i opatrywałam. Przy końcu tego dyżuru przypominałam nasze pacjentki - sanitariuszki z Woli. Patrzyłam błędnym wzrokiem, nie bardzo już wiedząc - kim jestem, gdzie jestem i po co? Po prostu spałam z otwartymi oczami. Potem nasza ekipa nieco się powiększyła: zgłosiły się dwie harcerki oraz emerytowany aptekarz. Obecność tego ostatniego w naszym zespole uratowała nam wszystkim życie.
W kilka tygodni po upadku powstania przyszła do nas niemiecka wizytacja: dwóch gestapowców w mundurach w towarzystwie dwóch cywilów. Oświadczyli, że wiedzą, co się tu dzieje, że my - pod płaszczykiem pracy charytatywnej Polskiego Czerwonego Krzyża - leczymy tu "warszawskich bandytów" i że sami takimi bandytami jesteśmy! Przyjechali właśnie po to, by raz na zawsze zrobić porządek z personelem i pacjentami. Wyrzucili dyżurnych z ambulatorium i szpitalika (leżały one w bezpośrednim sąsiedztwie) i kazali nam stać z rękami do góry. Nagle jeden z gestapowców zaczął bardzo uważnie przyglądać się naszemu aptekarzowi, a ten także wpatrywał się w Niemca oniemiały! Po chwili poznali się! Byli kiedyś zaprzyjaźnieni, chodzili w młodości do Frankfurckiego Uniwersytetu, a nawet mieszkali w jednym pokoju. Niemiec zmienił ton, uwierzył zapewnieniu aptekarza, że wszystko tu jest legalne i kazał przedstawić sobie dokumentację zarówno ambulatoryjną, jak i szpitalną. Na szczęście posłuszna wskazówkom pediatry - starałam się wzorowo prowadzić dokumentację. Porady udzielane ambulatoryjnie były wpisywane do księgi porad i zabiegów, a chorzy szpitalni posiadali skrupulatnie prowadzone karty chorobowe. Tylko, że dane chorych były przeważnie fałszywe, większość pacjentów bowiem nosiła nie własne nazwiska a jako zawód wpisywałam: strażak ochotniczej straży pożarnej. W ten sposób nie mieliśmy w stanie chorych ani jednego żołnierza powstańca tylko samych strażaków! Nasz aptekarz, pokazując gestapowcowi dokumentację, oprowadzał go po ambulatorium i szpitaliku. Niemiec uwierzył albo udawał, że wierzy, że wszystko jest tu "im Ordnung"! Niedługo potem Niemcy odjechali, a my odetchnęliśmy z ulgą. Przebieg zdarzenia zakrawał bowiem na cud!

Praca w szpitaliku dawała Alinie Zwolskiej uczucie zadowolenia, że jest przydatna w sposób konkretny i bezpośredni. Co było ogromnie ważne w sytuacji klęski Powstania i ciągłego niepokoju o los rodziny, przyjaciół, koleżanek.

--------------------------

Gabriela Porębska-Rodak



Copyright 2008-2019 ©   Strona jest własnością Parafii Rzymskokatolickiej Narodzenia NMP w Komorowie. Wszystkie prawa zastrzeżone.