Parafia Rzymskokatolicka Narodzienia NMP w Komorowie


Komorów we wspomnieniach Aliny Zwolskiej

Z relacji świadka (3)

czyli Komorów czasu Powstania Warszawskiego we wspomnieniach Aliny Zwolskiej

Opatrzone komentarzem Lidii Kulczyńskiej-Pilich


- MP nr 3 (73) z 19. V 2007r. /str. 20-23



Jestem w posiadaniu wspomnień, z których podobnie jak z książki Aliny Zwolskiej wyłania się obraz Komorowa czasów II wojny światowej. I nie jest to bynajmniej obraz wyspy szczęśliwości, ani też miejsca na obrzeżach historii.
Przyjmując niezliczone rzesze uciekinierów, później wypędzonych cywilów i rozbitków Armii Krajowej - wojenny Komorów "pękał w szwach". Na wiele tygodni przed wybuchem Powstania Warszawskiego w centrum miejscowości Niemcy zajęli wiele domów, wysiedlając z nich prawowitych mieszkańców. Ludność kierowano do kopania rowów, ziemianek oraz innych prac... Nie gdzie indziej, jak właśnie w Komorowie, powstawało militarne zaplecze do walki z niepokorną Warszawą, "sławne" magazyny z bronią i amunicją wzdłuż obecnej ul. Marii Dąbrowskiej.
W czasie pięciu lat ponurej wojny Komorów CUDEM aż trzykrotnie uniknął wielkiej tragedii. To są fakty! Ale pamięć zbiorowa jest ułomna. Socjologowie twierdzą, że "nie odkurzana" przechowuje wiedzę, co najwyżej 20 - 25 lat. Potem fakty wypierane przez nowe przeżycia zamazują się... Aby do tego nie dopuścić, grupa światłych obywateli z ks. Józefem Jakubczykiem na czele wystawiła KAPLICĘ WOTYWNĄ jako dziękczynienie Bogu i dowód na to, że Komorów pamiętał, pamięta i będzie pamiętać...
Ten duchowy testament nas współczesnych zobowiązuje. Zobowiązuje niezależnie czy jesteśmy obywatelami Komorowa pięć, dziesięć czy więcej lat.

Alina Zwolska

Alina Zwolska z zawsze obecnym uśmiechem na jej twarzy i Orderem Uśmiechu w klapie




Przechodząc do przytoczenia ostatniego fragmentu z książki "Flirt z Eskulapem i Melpomeną", opisującego dzieje komorowskiego szpitalika przyjmującego ludzi z Powstania Warszawskiego - cywilów i żołnierzy, informujemy, że świadomie nie dokonaliśmy skrótów w opisach lęków autorki, Aliny Zwolskiej, o bliskie jej osoby. Uważamy bowiem, że są one dopełnieniem obrazu okrutnej wojny.

W tym czasie okupanci szaleli po okolicach podwarszawskich, legitymowali ludzi, a wielu - zwłaszcza młodych - aresztowali jako "warschauer Banditen". Praca w szpitaliku polowym - mimo, że tak fizycznie ciężka - dawała mi wewnętrzne zadowolenie. Mogłam pomagać ludziom w sposób konkretny i bezpośredni. My - personel - zastępowaliśmy chorym ich rodziny, o których losie przeważnie nic nie wiedzieli, gdyż Powstanie przeżyli poza rodzinnym domem. Chorzy natomiast stanowili dla nas namiastkę naszych bliskich. Przeżywając klęskę Powstania z dala od nich, zamartwiałyśmy się z Mamą, co też z nimi się dzieje? Gdzie przebywają dziadek i ciotki - staruszki? Co z resztą rodziny, przyjaciółmi, koleżankami? Nie miałyśmy żadnej wiadomości. Nie wiedziałyśmy, kto przeżył, a kto zginął. Kto jest na wolności, a kto w obozie? Martwiłam się też o moje przyjaciółki szkolne, o których wiedziałam, że były sanitariuszkami w Powstaniu: o śliczną i zdolną Krysię Budzyńską i o moją najbliższą przyjaciółkę od najmłodszych lat - Zosię Jarkowską. (Obie zginęły podczas Powstania, o czym dowiedziałam się dużo później.) Bardzo też denerwowałam się nie mając żadnej wieści o kuzynie Januszu Chajeckim, którego uważałam prawie za brata. O wiele później, już po powrocie do Warszawy, dowiedziałam się o jego losie. Janusz poległ podczas potyczki na moście w podwarszawskim Piasecznie. Był w jedynym chyba konnym oddziale, jaki brał udział w Powstaniu. Całe życie marzył, by być kawalerzystą. Od dzieciństwa świetnie jeździł konno u swego brata w Ułanowicach, gdzie wspólnie spędzaliśmy wakacje. Lubił śpiewać wojskowe piosenki, a zwłaszcza tę o Wąwozie Somosierry: - "Skoczył Kozietulski, jak piorun się rzucił, wziął pierwszą baterię i więcej nie wrócił". Janusz także nie wrócił z wymarzonej, ułańskiej szarży na swoim koniu, którego sprowadził z Ułanowic do Warszawy na miesiąc przed Powstaniem... W końcu listopada do naszej chorej kuzynki przyjechali krewni i zabrali ją z Komorowa do Krakowa, by zapewnić jej stałą opiekę, Pewnego dnia Mama spotkała przypadkiem dwie krewne z Warszawy, które miały zamiar wędrować do Grójca. Tłumaczyły Mamie, by wraz ze mną dołączyła do nich, gdyż w Grójcu mieszkał zamożny brat jednej z nich i miały nadzieję, że zapewni on nam wszystkim lokum i jakąś stałą pracę. Trzeba było myśleć o przyszłości. Nie istniała jeszcze wtedy perspektywa powrotu do Warszawy. Niemcy wysadzali w powietrze lub podpalali warszawskie domy, z których uprzednio po upadku Powstania wysiedlili ludzi. Warszawa według planów okupanta miała zniknąć z mapy Europy. Mama zgodziła się na propozycję kuzynek i pewnego dnia "wyemigrowałyśmy" do Grójca. Jechałam tam z ciężkim sercem. Żal mi było opuszczać moich pacjentów. Na szczęście nasz komorowski szpitalik prawie opustoszał, pacjenci rozjechali się w różne strony, poszukując rodzin. Mimo to wyjeżdżałam z ciężkim sercem. Trudno mi było rozstać się z moimi podopiecznymi, których traktowałam niemal jak rodzinę. Najbardziej przeżyłam pożegnanie ze Zdziśkiem z "Parasola". Był to jeden z naszych najciężej rannych, przywlókł się do Komorowa wraz z towarzyszem broni, Kaziem, zaraz po kapitulacji Powstania. Tym dwóm rannym chłopcom udało się uciec z niemieckiego konwoju. Ukrywali się w ruinach i piwnicach i przemykając chyłkiem między niemieckimi posterunkami wydostali się poza granice miasta i kierowali w stronę Leśnej Podkowy, gdzie mieszkali jacyś kuzyni Kazia. Szli, podpierając się wzajemnie. Zataczali się z osłabienia, spowodowanego wykrwawieniem i głodem. Spotkany po drodze mieszkaniec okolic Komorowa poinformował ich o istnieniu naszego szpitalika. Dowlekli się resztą sił. Był to już "ostatni dzwonek", aby się nimi zająć!
Obaj byli poważnie ranni. Rany były opatrzone strzępami straszliwie brudnych opatrunków sprzed wielu dni. Zdziś miał przestrzeloną stopę, a Kazik podudzie. Na stopie Zdzisia zmiany martwicze były tak daleko posunięte, że nasi "chirurdzy" (to jest lekarz pediatra i student weterynarii) uznali, że dla ratowania życia chłopca konieczna jest amputacja stopy. Równie niebezpieczne było zranienie Kazia - przestrzał podudzia ze strzaskaniem kości. Nie było szansy na uratowanie kończyny! Nie można było czekać, każda zwłoka groziła chłopcom śmiercią, nie było też czasu na pertraktowanie z okolicznymi szpitalami o przyjęcie rannych, ponadto w "prawdziwych" zdarzały się bardzo często kontrole niemieckie. Bywało, że Niemcy wywlekali ze szpitalnych łóżek rannych czy chorych młodych ludzi i wysyłali ich do obozu jako "Banditen". Trzeba więc było działać i to jak najprędzej. Operacja Zdzisia trwała przeszło dwie godziny, a Kazia cztery. Przez cały czas rolę, asystentki - instrumentariuszki pełniła sanitariuszka Joasia.
Przygotowałam pole operacyjne i narzędzia chirurgiczne. Pomagałam hamować krwawienia i szyć skórę. Nie mieliśmy zestawu narzędzi chirurgicznych i musieliśmy zastępować je gospodarczymi, jak: piła do cięcia metalu, tasak, nóż rzeźnicki itp. Nie było oczywiście narkozy. Obu chłopców upiliśmy bimbrem i to tak mocno, że Kazik spał później 48 godzin! Pracowaliśmy wówczas do późnej nocy. W dodatku wyłączono elektryczność i końcowe szwy zakładaliśmy przy karbidówkach.
Kilka następnych nocy dyżurowałam przy obu chłopcach. Zdzisiek ciągle prosił, by mu poprawić stopę, gdyż zdrętwiała. Nie wyprowadzając go z błędu, udawałam, że robię to i troskliwie przekładałam stopę, której nie było. Chwilami ledwie mogłam powstrzymać się, by nie wybuchnąć zwyczajnym dziewczyńskim szlochem! Na szczęście umiałam się jakoś opanować i usiłowałam pocieszać rannych.
Zdzisiek bardzo mnie polubił. Był załamany psychicznie, w powstaniu stracił młodszego brata - harcerza. Nie wiedział też, co się stało z jego dziewczyną - łączniczką. Miała na imię Joasia, tak jak mój okupacyjny pseudonim. Było tych "Joaś" wówczas dużo, jedne pochodziły zapewne od Joanny d'Arc, drugie od nieszczęśliwej ukochanej doktora Judyma z "Ludzi bezdomnych". Moja Joasia była harmonijną krzyżówką obu tych ukochanych przeze mnie bohaterek. Zdziś bardzo wolno przychodził do zdrowia. Rana źle się goiła i długo gorączkował. Kazik natomiast - choć amputowano mu dużą cześć podudzia -- zdrowiał bardzo szybko. Miał ogromnie żywe i wesołe usposobienie i mimo wszystko nie przestał być optymistą. - Można żyć i o jednej nodze - mawiał - i nawet nosić mundur generała. A jeszcze po 150 latach o takim pamiętają. Znam takiego jednego, wprawdzie tylko z wiersza, ale zawsze...
Dowcipkując tak, myślał oczywiście o generale Sowińskim, bohaterskim obrońcy Woli w Powstaniu Kościuszkowskim. Gdy tylko kikut Kazia nieco się podgoił, chłopak zaczął wstawać i chodzić, wsparty na kuli, zrobionej ze zwykłej szczotki do zamiatania. Kusztykał po szpitaliku i pomagał przy karmieniu i toalecie chorych. Potem wystrugał z drzewa i obrobił - przy pomocy miejscowego stolarza - protezę kończyny. Pewnego dnia zniknął nagle, jak kamień w wodę. Koledzy mieli jakieś głupie miny, ale nie chcieli mi powiedzieć, co się z nim stało. W końcu, widząc moje zaniepokojenie, zdradzili, że Kazik wybrał się do Kampinosu, gdyż słyszał, że tam koncentrują się - "popowstaniowe niedobitki". Byłam przerażona! Jakże ten jednonogi kaleka z zaledwie podgojonym kikutem, zaopatrzony w amatorsko zrobioną protezę i wsparty na kuli dojdzie do celu, oddalonego o kilkanaście kilometrów, otoczonego żandarmerią nieprzyjaciela? Nigdy nie dowiedziałam się jaki los spotkał Kazia... Zdzisiek natomiast po jego odejściu rozkleił się do reszty. Leżał apatyczny, patrzył w sufit, gorączkował, nie sypiał i nie jadł.
Kosztowało mnie wiele wysiłku, by go mobilizować. Rozmawiałam z nim, opowiadałam kawały, przynosiłam książki.
Przy pożegnaniu z moją "popowstaniową rodzinką" miałam łzy w oczach i szpitalne przeżycia przesuwały mi się w pamięci jak obrazy na kinowym ekranie.
Gdy po zakończeniu wojny odwiedziłam w Komorowie właścicieli domku*), który oddali w czasie Powstania na szpitalik, dowiedziałam się, że Zdzisiek mieszkał jeszcze około pół roku po naszym wyjeździe do Grójca. Odnalazła się jego rodzina i pewnego dnia krewni przyjechali po niego. Potem jeszcze kilkakrotnie pisał do naszych drogich gospodarzy i zawsze pytał, czy nie wiedzą, co się dzieje z siostrą Joasią?
Później, gdy byłam już młodą lekarką i w latach sześćdziesiątych szłam z moim mężem przez Dworzec Centralny w Warszawie, usłyszałam za sobą wołanie: - Siostro Joasiu! Siostro Joasiu! - Odwróciłam się. To był Zdzisiek! Elegancki i uśmiechnięty raźnie maszerował w moją stronę, (miał teraz przecież porządną protezę stopy!). Uściskom i opowiadaniom nie było końca! Zdziś skończył Politechnikę i pracował w Szczecinie. Ożenił się ze swoją łączniczką Joasią i mieli dwóch synków, z których, starszy nosił imię "naszego Kazia". Przewspominaliśmy całe popołudnie, siedząc w warszawskim "Krokodylu". Od czasu do czasu Zdziś wygłaszał peany na moją cześć - jaką to byłam wspaniałą sanitariuszką! Mój mąż słuchał uważnie. Był nieco zdziwiony, że jego połowica - osoba zupełnie pozbawiona zdolności manualnych -- umiała jednak "dzielnie sobie poczynać" w charakterze sanitariuszki, instrumentariuszki i prawie vicechirurga, na dodatek w tak trudnych okolicznościach. Cóż! Potrzeba jest podobno matką wynalazków...



*)

Niestety dziś, jak sądzę, nie jesteśmy w stanie autorytatywnie ustalić, jakich właścicieli, jakiego domu autorka miała na myśli. Według mojej wiedzy potwierdzonej kwerendą i rozmowami m.in. z państwem: Zofią i Mieczysławem Górskimi, Elżbietą Jeleńską i Zdzisławem Zawadzkim, synem Czesława Zawadzkiego (członka Komitetu Budowy Kaplicy), szpital był na rogu ulic Kolejowej i Krótkiej. Dom należał do Polaka, który ożenił się z Niemką i w czasie okupacji podpisał "volkslistę". W pewnym momencie, zapewne w lęku o własne życie, zniknął z Komorowa. Prawdopodobnie w ogóle opuścił Polskę. Z końcem wojny już go u nas na pewno nie było. Zatem to nie tych właścicieli domku odwiedzała Alina Zwolska. Może miała na myśli właścicieli domku przy ul. Bankowej, w którym mieściła się siedziba Rady Głównej Opiekuńczej z punktem opatrunkowym i jadłodajnią. Może, ale tego nie wiemy. Pan Zawadzki natomiast uważa, że był jeszcze inny "fragment" owego szpitalika w jakimś domu przy ul. Brzozowej. W tej jej części, która dziś nosi imię M. Dąbrowskiej, czyli od torów do pałacu. To właśnie tam według niego miał umrzeć śp. prof. Aleksander Janowski. Niestety tych wiadomości nikt inny nie potwierdził, ale p. Zawadzki jest wiarygodnym informatorem. W czasie okupacji pracował na rzecz wywiadu AK. Miał za zadanie rozpracowywanie między innymi Niemców stacjonujących w Pruszkowie i Komorowie.
Natomiast długoletnia nauczycielka naszej szkoły p. Elżbieta Jeleńska zna tylko jeden szpital - ten przy Kolejowej. W nim we wrześniu 1944 roku zmarł jej 47-letni wuj Jan Romaniewicz, czynny żołnierz AK, który po schwytaniu przez Niemców zbiegł do rodziny w Komorowie z obozu przejściowego w Pruszkowie - Wuj zatrzymał się u nas. Opiekowaliśmy się nim w chorobie. Gdy dostał wysokiej gorączki z powodu opryszczki, oddaliśmy go do szpitala. Tam zmarł. Osobiście zajęłam się jego pochówkiem - wspomina p. Jeleńska. - Ceremonia pogrzebowa odbyła się w Pęcicach. Wuj spoczął na tamtejszym cmentarzu. Pamiętam, ks. Józef Jakubczyk za pochówek nie wziął ani grosza.
Ta wypowiedź nasuwa pytanie: Dlaczego proboszcz pęcickiej parafii i kapelan Wojennego Szpitala zakłada cmentarz na Zieleńcu, co odnotuje w obu kronikach - Pęcic i Komorowa? Dlaczego nie chce korzystać z już istniejącego przy swojej parafii?
Przyczyna mogła być ważna lub całkiem "prozaiczna". Tę ostatnią sugeruje wypowiedź pani Zofii Górskiej mieszkanki domu, w którym mieścił się szpital: - Kiedyś odwiedził nas nieżyjący już stryjeczny dziadek Piotra Mrozowskiego, szwagier jego babci a mojej przyjaciółki, Barbary Mrozowskiej z d. Sopoćko. Powiedział nam, że w pewnym momencie w szpitalu umierało tak wiele chorych, iż personel nie mógł dać sobie rady z pochówkami. Szczególnie osób starszych, pozbawionych rodziny, takich jakich wtedy niestety było wiele.
Ceremonii pogrzebowej trzeba było dokonać szybko i zapewne na koszt parafii. Może dlatego ks. J. Jakubczyk chciał mieć miejsce pochówku nieopodal szpitala. Pamiętajmy jednak, że cmentarz wyświęcił, a więc na jego założenie musiał mieć zgodę władz świeckich i kościelnych, o czym informuje w Kronice Parafialnej powołując się na stosowne załączniki.
Rodzi się jednak kolejne pytanie: Dlaczego obie kroniki milczą w sprawie dalszych losów cmentarza? Dlaczego ks. J. Jakubczyk nie odnotował momentu likwidacji cmentarza, czy też ekshumacji zwłok dokonywanych zawsze w obecności księdza?
Magazyn wykonał mrówczą pracę. Jeszcze pięć lat temu z trudem odnajdywaliśmy ludzi pamiętających sławny wybuch składów amunicji, a co dopiero cmentarza z okresu Powstania Warszawskiego. Dziś ci sami ludzie, którzy w świetle dokumentów nie są w stanie podważyć jego istnienia, z mocą twierdzą, że miała miejsce ekshumacja.
Pytam, w oparciu o jakie dokumenty budują tę pewność?
Dla kronikarskiego porządku dodam, że istotnie pani Elżbieta Jeleńska jakąś ekshumację pamięta. Czy dotyczyła ona wszystkich pochowanych na Zieleńcu, czy tylko niektórych? Na to pytanie nie potrafiła dać jednoznacznej odpowiedzi.
Owszem, wiem, że częściowa ekshumacja była. Oto choćby szczątki śp. profesora A. Janowskiego przeniesiono na Powązki.
Ile jeszcze takich było? Nie wiem!
Ale, uważam, że przy dobrej woli nietrudno to ustalić.

Reasumując

Na początek stwierdzam: Magazyn Parafialny nie był i nigdy nie chciał być stroną w sporze dotyczącym kwestii cmentarza wojennego. Choć ten toczy się o pryncypia. Dlaczego? Razi nas nieodpowiedzialny, jątrzący sposób prowadzenia dyskusji. Przy okazji nazwijmy rzeczy po imieniu. Uważam, iż nawet najwznioślejsze intencje (a takie z całą pewnością przyświecały działaczom poprzedniej Rady Osiedla), nie uprawniają do drogi na skróty, co skończyło się poniekąd zaświadczeniem nieprawdy w tablicach ku czci. Tymczasem miejsce jest bolesne i aż nadto prawdziwe - to po pierwsze. Jest prawdą, że zainspirowana przez list p. Tomasza Terleckiego zaczęłam drążyć w sprawie, ale nigdy nie twierdziłam, że leżą tam osoby bezimienne i że na pewno są to żołnierze Armii Krajowej, bo w 2004 roku zwyczajnie takiej wiedzy nie posiadałam - to po drugie. Gdy jednak w czerwcu ub. roku pan Tomasz Terlecki wszedł w posiadanie pełnej listy osób pochowanych na Zieleńcu, grupa "Wieczorów w Wieczerniku" rozpoczęła przygotowania do listopadowych Zaduszek. Do uroczystej modlitwy za osoby niegdyś tam pochowane i do dziś być może spoczywające. To tyle, lub aż tyle i nic więcej.
Uważam, że w miejsce krzyży, które były częścią naszej zaduszkowej pamięci powinien stanąć obelisk upamiętniający martyrologię Powstańców Warszawy wypieranych przez okupantów ku zachodnim rubieżom stolicy. Obelisk, na którym znalazłaby się pełna lista osób. Nade wszystko jednak miejsce to powinno upamiętniać tych, którzy powstańcom udzielali wsparcia i schronienia, którzy ratowali innych z narażeniem własnego życia. Ta kwestia nie powinna różnić komorowian, bo inaczej utracimy poczucie własnej godności, żeby nie powiedzieć tożsamości.
Świat staje się "globalną wioską", coraz mniejsze znaczenie ma obywatelstwo, dlatego tak ważne jest poczucie narodowych korzeni. Tymczasem warszawska sonda uliczna wykazała, że na 10 - tylko 3 pytanych prawidłowo skojarzyło datę 1 sierpnia z wybuchem Powstania. Czy może dziwić, że na jego temat INNI nic nie wiedzą?

--------------------------

Lidia Kulczyńska-Pilich



Copyright 2008-2019 ©   Strona jest własnością Parafii Rzymskokatolickiej Narodzenia NMP w Komorowie. Wszystkie prawa zastrzeżone.