Rodzinę łączy stół
Spotkanie z Barbarą Mrozowską - seniorką rodu i jedną z najstarszych mieszkanek Komorowa
- MP nr 5 (97) z 12 IX 2010 /str.16-18
Rozmawiamy o wszystkim. O życiu, o tym co w nim ważne, o historii, o tradycji. O smakach i zapachach, o świętowaniu przy stole. O polskiej gościnności i oczywiście o przepisach. Tych wyciąganych ze starych domowych zeszytów i z zakamarków pamięci, tych które są specjalnością domu. Naszym kulinarnym dziedzictwem. Rozmawiamy najczęściej w kuchni, przy stole. Bo nie ważne czy mieszka się w bloku, w domku czy w willi. Tym najbardziej domowym pomieszczeniem, gdzie wszyscy czują się swobodnie i dobrze, jest kuchnia. Stąd tez tytuł naszego cyklu - Komorów od kuchni.
U rodziny Mrozowskich
Dlaczego zapukałam do drzwi Państwa Mrozowskich? Bo z losami tej Rodziny splotła się na krótko historia mojej rodziny. Siostra naszej babci męża to Irena Smolikowska. Szukając mieszkania po Powstaniu znaleźli je na ulicy Lipowej, w domu Państwa Mrozowskich, gdzie mieszkali aż do początku lat siedemdziesiątych. Mój mąż wspominał wspólne zabawy z Bartkiem w ogrodzie przy ulicy Lipowej i wakacje spędzane u "baby Iry" w Komorowie. Zdecydowałam, że odwiedzę Rodzinę Państwa Mrozowskich i dom przy ulicy Lipowej jako pierwszy.
I oto siedzimy na tarasie, w domu przy ulicy Lipowej, bo gdzieżby można siedzieć w piękne, słoneczne sierpniowe popołudnie. Pora jest poobiednia, w sam raz na herbatkę i placek z malinami. Na balkonie pachną kwiaty, za chwilę rozwiną się anielskie trąby bielunia. To dopiero będzie zapach!
Pod nami roztacza się tajemniczy ogród, w którego zakątkach pluszczą fontanny.
Pani Barbara Mrozowska z domu Sopoćko skończyła w kwietniu 90 lat, i była to jedna z wielu okazji, kiedy przy stole zebrała się cała trzypokoleniowa rodzina... Ile to w sumie było osób?..., policz Bartku - prosi syna i dodaje nie czekając - grubo ponad dwadzieścia osób. Były pięknie udekorowane stoły. Wymyślne kanapeczki i grillowanie mięska przygotowane przez Anię,wnuczkę. Były sałatki, barszczyk czerwony, sernik, szarlotka, tort kawowy zrobiony przez synową, Lucynę. Tu, w domu przy ulicy Lipowej, mieszkają już trzy pokolenia Mrozowskich.
Najmłodsi Mrozowscy to Piotr z Anią i czwórką ich dzieci. Delfina ma 18 lat, Maksymilian 15 lat, Laura 12 lat i Konstanty 11 lat. Można by powiedzieć, że dom w cudowny sposób rozrasta się razem z kolejnymi mieszkańcami.
- Taka już tego domu tradycja.
Dom był zawsze gościnny i przygarniał potrzebujących - wspomina pani Barbara.
Budowany był przez mojego ojca, Eugeniusza dla mojej mamy, żeby tu odzyskiwała zdrowie. Ojciec (Eugeniusz Sopoćko) od 1927 roku był dyrektorem Liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie i z tej okazji mieliśmy tez mieszkanie służbowe przy szkole. Jak większość warszawiaków przed wojną, mieliśmy mieszkanie w stolicy i budowaliśmy dom za miastem.
Dom budowany ze szlachetną intencją
- Dom budowany z tak piękną intencją był zawsze otwarty i życzliwy.
Miał być domem letniskowym, a stał się domem opatrznościowym, dał całej rodzinie i wielu znajomym schronienie w czasie wojny. Niestety mama nie doczekała końca budowy, zmarła tuz przed samą wojną, kontynuuje wspomnienia pani Barbara. Ja wtedy zostałam wysłana do liceum do Sióstr Nazaretanek do Rabki - dodaje pani Barbara. - Już w pierwszych dniach września, kiedy spadały bomby na Warszawę zniszczyły też budynek szkoły im. Tadeusza Czackiego przy ul. Kapucyńskiej 21. Gmach szkoły został zrujnowany i spalony. Nasze mieszkanie legło w gruzach. Nie zostało nam nic. Parę srebrnych drobiazgów, które odnalazłam, zostało na pamiątkę dobrych czasów. Przez jakiś czas mieszkaliśmy w mieszkaniu brata mojego ojca, u Konstantego Sopoćki, znanego grafika i plakacisty (także w latach 1949-1955 kierownika artystycznego pisma dla młodzieży "Płomyczek"), ale i stamtąd trzeba było uciekać. I tam dopadły nas bomby. Ratunkiem był ten dom w Komorowie. Popijamy herbatę, jemy ciasto. Pani Barbara z zadziwiającą dokładnością pamięta fakty z historii domu...
- Pamiętam te lata - wspomina po krótkiej przerwie. - Ojciec w tym czasie organizuje i rozwija akcje tajnego
nauczania. A dom żyje swoim własnym życiem. W każdym pokoju kolejna rodzina, dopóki starczyło miejsca.. Na dole rodziny Smolikowskich, Przyjemskich. Każda rodzina w oddzielnym pokoju. Pamiętam zapach gotowanej zupy w kuchni, pełne kotły, które były wystawiane do ogrodu, żeby mogli się posilić ci, którzy uciekali po Powstaniu z Warszawy w sierpniu i wrześniu 1944 roku.
Kuchnia pachniała kartoflanką
- Wtedy kuchnia pachniała kartoflanką, bo takiej zupy gotowało się najwięcej. Zupę też nosiliśmy chorym do pobliskich szpitalików. Były tu niedaleko, jeden w domu na rogu ulicy Kolejowej i Krótkiej i drugi w domu przy ulicy Klonowej. Mieszkańcy udostępnili w nich pokoje dla rannych. Czasy po powstaniu to najgorszy okres w naszym życiu. Do domu wkradł się strach. W nocy słychać było strzały. Okoliczne glinianki (wyrobiska po żwirowni między Pruszkowem a Komorowem) stawały się masowymi grobami rozstrzeliwanych uciekinierów i jeńców z obozu w Pruszkowie.
- Podczas wojny mieszkał tu niemiecki oficer odpowiedzialny za zaopatrzenie w paliwo stacjonujących w okolicy niemieckich oddziałów. W roku 1945 Niemcy zaczęli uciekać, bo ze wschodu szła armia radziecka, odjechał ze wszystkimi. Nic o jego losie nie wiemy. W 1945 roku znowu w naszym domu zamieszkał sowiecki generał ze swoim adiutantem. Trzeba przyznać, że nie niszczyli miejsca w których mieszkali, ale inne... Powiem krótko: zachowywali się jak barbarzyńcy. Widziałam jak rąbali i palili zabytkowe meble z domu przy ul. Brzozowej, bo nie mieli drewna na ognisko.
- Po wojnie dom dalej był pełen ludzi.. Ojciec w 1946 roku uzyskał zezwolenie władz na wznowienie działalności Gimnazjum i Liceum im. Tadeusza Czackiego w części Gimnazjum im. Władysława IV przy ul. Jagiellońskiej 28 na Pradze. W 1950 roku po ponad 40-letniej pracy pedagogicznej przeszedł na emeryturę. Ja z mężem zamieszkałam oczywiście w domu przy ul. Lipowej. Mój mąż, Zdzisław był bardzo towarzyskim człowiekiem. Często urządzał w domu potańcówki, a jako danie domu serwował placki ziemniaczane.
Przepis na przedwojenne placki ziemniaczane
Składniki jak na placki tradycyjne: ziemniaki, cebula, jajko, mąka. Cała tajemnica przedwojennego smaku tkwi w tym, że białko ubijamy oddzielnie i delikatnie mieszamy z utartymi na drobnych oczkach tarce ziemniakami i cebulą. Latem można dodać trochę tartej cukinii, wtedy placki są jeszcze delikatniejsze. Placki jedzone były na różne sposoby. Ze śmietaną, zsiadłym mlekiem, albo - jak kto lubił - z cukrem.
Jako zakąska i przekąska - były tak dobre, że do dziś je wspominamy.
Dziś w kuchni rządzi Lucyna, żona starszego syna Marka i Beata, żona młodszego syna Bartka. Ale coraz większy talent w przygotowywaniu przysmaków ma wnuczka Ania. Najpiękniej pachnie w domu w niedzielę. To z kuchni Lucyny Mrozowskiej. Wczoraj na przykład pani Lucyna zrobiła ciasto z owocami, na które natychmiast zostaję zaproszona.
Każdy posiłek zaczyna się modlitwą
- Zwyczajne - mówi skromnie kiedy zasiadamy z filiżanką kawy przy stole w kuchni. Piękny stary stół, lekkie krzesełka Thoneta. - Przy tym stole po rozłożeniu może i dwadzieścia osób usiąść. Prawdziwy rodzinny stół, przy którym do dziś każdy posiłek zaczyna się modlitwą. I ta piękna tradycja zaszczepiła się i w domu młodych: Piotra, syna pani Lucyny i jego żony Ani, oraz w domu córki Agnieszki. Dla moich wnuków kilkunastolatków modlitwa przed jedzeniem jest czymś tak oczywistym, że właściwie nie wypada o tym mówić.
- Modlimy się - po prostu mówi pani Lucyna.- Bywa że bierzemy różaniec i spontanicznie odmawiamy cząstkę, bywa, że w piątek o 15.00 odmawiamy Koronkę do Bożego Miłosierdzia.
Modlitwa zawsze była obecna w naszym domu i jest obecna w domach naszych dzieci, a teraz i wnuków.
Bywa że wspominamy księdza Michała Sopoćko, teologa, docenta na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, kanonika wileńskiego, propagatora kultu Miłosierdzia Bożego, założyciela Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego, spowiednika siostry Faustyny.
Przerywamy na chwilę rozmowę. W kuchni wiruje mikser, kruche ciasto ląduje na blasze. Zapowiedzieli się goście z Anglii, a że lubią sernik, zostaną nim ugoszczeni.
- Mam dom o jakim marzyłam
- opowiada pani Lucyna. - Zawsze modlę się o Wiarę, Zgodę i Miłość w rodzinie. Uczyłam dzieci doceniać gościnność, ale patrzeć dalej niż zastawiony stół. Żyć inaczej, niż tylko między supermarketem a telewizorem.
Dziś wielu młodych z determinacją szukaj sukcesu, rozrywki, chęci zaistnienia, a nie wartości. Co warte jest takie życie... Tak szybko przyjdzie dzień, że to wszystko nie będzie nam na nic potrzebne...
Do kuchni wpadają wnuki, po kawałek ciasta oczywiście. Przyszła Pani Barbara, przyniosła sucharki do wykorzystania na bułkę tartą.
Na stół wędrują przygotowane słoiki z przetworami. Sok i dżem z mirabelek, nalewka wiśniowa, kompoty.
Chwalę smaczne ciasto.
- Przepis usłyszany i udoskonalony...
- śmieje się pani Lucyna.
Niby zwykła tarta z owocami
Najpierw pieczemy biszkopt. To jest baza do każdego ciasta. Dobrze jest np. wykorzystać białka, jakie zostają w domu. I wtedy trzeba: 1 szklankę białek,2 zółtka,1 szklankę mąki tortowej pszennej i 1 szklankę cukru plus cukier waniliowy. Ubijamy na sztywno białka dodając kolejno cukier i żółtka. Blachy nie smarujemy, żeby biszkopt nie wypadał. Pieczemy w temperaturze ok. 130 stopni przez 30 minut, aż ciasto się zrumieni. Można sprawdzić patyczkiem czy się upiekło. Po upieczeniu lekko rzucamy blachą, przy wyciąganiu jej z piekarnika, a następnie odwracamy tortownicę dnem do góry i kładziemy ją na trzech szklankach ustawionych na stole (na szklankach oparty jest brzeg tortownicy nie ciasto!)
Krem. Gotujemy 1,5 szklanki mleka.
Oddzielnie w pół szklanki mleka mieszamy z 2 żółtkami, 2 łyżkami cukru i 2 łyżkami mąki. W te mieszaninę (a nie odwrotnie), wlewamy po troszku gorące mleko i mieszamy energicznie. Przelewamy to z powrotem do garnka i zagotowujemy tak jak budyń, czyli krótko. Oddzielnie ucieram - masło z owocami - jeżeli krem ma być owocowy, albo masło z esencją (naparem) kawowym, jeżeli to krem kawowy. Jeżeli to tort dla dorosłych, wcieramy po kilka kropel spirytusu. Ile? Tyle ile nam smak podpowiada. Mamy spód, mamy krem. Dalej to już nasza fantazja.
Wykładamy wystudzony krem na ciasto, dekorujemy owocami, zalewamy tężejącą galaretką ugotowaną wcześniej w mniejszej niż w przepisie ilości wody...
I cała filozofia!
Ciasta to specjalność pani Lucyny.
A szczególnie torty.
- Boże, ile ja się tych tortów już narobiłam... Niech policzę, 280... Nie, więcej... Nie doliczę się... Każda uroczystość w domu, to oczywiste, że "Lucynka piecze tort".
- W styczniu dla Agnieszki swojej córki, w lutym dla Ani, synowej na urodziny, w marcu dla syna Piotra, w kwietniu urodziny ma Barbara, mama męża Barbara, dwóch wnuków, zięć i Bartek, w maju... Czy to możliwe że w maju nie piekę żadnego tortu? - uśmiecha się Lucyna. - W czerwcu ja mam urodziny, syn, Piotr imieniny, w lipcu znowu tort dla Marka, męża, dla Ani synowej na imieniny, dla wnuka, sierpień to nasza rocznica ślubu, we wrześniu kolejne wnuki mają swoje święta i tak do końca roku. A jeszcze w międzyczasie tak jak choćby dziś dla spodziewanych i niespodziewanych gości...
Królem i specjalnością domu jest trzypiętrowy tort bezowy z masą kawową.
I to on właśnie był pieczony w kwietniu tego roku na 90 urodziny pani Barbary, Seniorki Rodu.
- To było piękne rodzinne święto. Ustawiliśmy stoliki w ogrodzie, małe, takie na 4-6 osób. Osobne stoliki miały dzieci. Był oczywiście tort. Trzypiętrowy tort bezowy.
- Wszystkie przepisy mam w głowie.
Te najważniejsze spisane przed laty są nie zmieniane. Na dowód pokazuje zeszyt z przepisami. O tu, rok 1990, jak było wesele Ani.. Tu planowanie na święta 1989 roku. Choć kartki pożółkły, ciągle można odczytać, co wtedy szykowałyśmy... O, a tu tajemnicza uwaga... Co zrobić żeby biszkopt nie opadł..
Co zrobić?
Po pierwsze nie smarować blachy.
Po upieczeniu rzucić nią lekko przy wyciąganiu z pieca i ustawić odwróconą na trzech szklankach. Żeby w tej pozycji ciasto wystygło. Gwarantowane, że będzie puszyste i nie opadnie.
Kolejne przepisy przeplatają się z opowieściami o życiu.
- W życiu trzeba być mądrym - stwierdza filozoficznie pani Lucyna.
- Czasami lepiej powstrzymać się od mówienia niż od jedzenia. Bo słowa mogą ranić. Mogą i leczyć. Tylko trzeba wiedzieć kiedy i jakich słów używać.. Tak jak w przepisie na tort.
Wszystko ważyć, mierzyć, żeby efekt był doskonały.
Naszą rozmowę przerywa telefon.
Dzwoni pan Marek, zaprasza żonę na przejażdżkę nowym samochodem...
Na dziś więc koniec rozmowy.
Żegnam gościnny dom. Wychodzę bogatsza, nie tylko o przepisy kulinarne.
--------------------------
Tekst i zdjęcia
Urszula Imienińska