|
||
Licznik odwiedzin |
Gdy rok temu postanowiłam uważnie "przyjrzeć się" tablicom w naszym kościele, poznać ludzi, których imiona na nich wyryto, nie sądziłam, że odkryję tyle faktów z historii naszego Miejsca i naszego Kraju. Nie przypuszczałam też, że tak wiele czasu strawię na składaniu w całość strzępów informacji i pojedynczych słów... Ale, nie szkoda mi godzin oddanych na szukanie dokumentów, fotografii, adresów, dziesiątków telefonów do osób, które niegdyś między nami mieszkały, które coś wiedzą, co mogą nam opowiedzieć. Nie żal... Zresztą w zamian otrzymałam sowitą nagrodę. Poczucie radości i dumy, że jestem cząstką wspaniałej WSPÓLNOTY, której na imię Komorów.
Świętych obcowanie... - tak wspominanie tych, co odeszli, ich chwalebnych dzieł i czynów, nazywał wielki człowiek i kapłan śp. ks. prałat Zdzisław Peszkowski. Zatem w ten szczególny "listopadowy czas" przywołajmy
ku nam jedną z dwóch postaci z lewej tablicy, jedną z dwu o identycznym imieniu i nazwisku. Dopisane przy nich słowa: "junior" i "senior" komunikują, iż osoby łączyło najbliższe z możliwych powinowactwo - krwi...
Oto siedzę naprzeciwko kobiety, którą znam od roku. Znam ją jako 13-letnią dziewczynę z kartek pisanego ponad 60 lat temu pamiętnika Majki Krassowskiej. Pani Ewa Kowalska z domu Łozińska tak często gościła na pożółkłych stronicach, że bez trudu w wyobraźni zbudowałam sobie jej portret. Na ile prawdziwy...
To oczywiste, że siedzi przede mną kobieta starsza od dziewczyny, którą oswoiłam w moich "rozmowach z duchami", starsza o kilka dziesiątków lat, ale jej bystrość, dynamika, ekspresja wypowiedzi, emisja głosu i sylwetka starszej pani - szczupłej, wysportowanej - absolutnie odpowiadają moim wyobrażeniom.
To właśnie z ową ciotką panna Julia w 1919 roku wyruszyła na wojnę. Kobiety jako sanitariuszki pośpieszyły z Warszawy, aby bronić Lwowa. Obie nabawiły się tyfusu i o mało nie umarły... Przeżyły, a zahartowana w boju przyjaźń przetrwała lata próby, przekładając się na bliskie, niemal rodzinne stosunki. Później mąż Juli, ojciec Majki - Marian Krassowski, namówi Władysława Łozińskiego do kupna działki w Komorowie. Dom wraz z otaczającym go dużym (o powierzchni 3 500 m2), pięknym ogrodem stał się wielką miłością, prawdziwym hobby bohatera naszej opowieści... i niemym świadkiem rodzinnej tragedii.
[1]
- Mimo, że od chwili, gdy "miecz wojny" ostatecznie rozciął na pół moją rodzinę, minął szmat czasu, pamiętam każdy szczegół tego dnia. Tak dokładnie, jakby to było wczoraj... - Po krótkiej pauzie sama sobie stawia retoryczne pytanie: - Jaki był mój Ojciec... - i nieco ponaglona moim zaciekawionym wzrokiem, odpowiada. - Przede wszystkim był człowiekiem niezwykle pracowitym. Ciągle coś kreślił, pisał, nad czymś ślęczał... Przy tym był bardzo wesoły, dowcipny, pioruńsko inteligentny i błyskotliwy... Nawet jak odpoczywał, to zawsze aktywnie, albo z książką w ręku, albo krzątając się po ogrodzie, albo wędrując z moim bratem po górach. Grał pięknie na skrzypcach. Znał biegle 5 języków. Taki był mój ojciec. Od 64 lat bardzo za nim tęsknię i jak relikwie przechowuję pamiątki po nim. Wśród nich zegarek, który, w ostatniej chwili cofając się od progu, zdjął z ręki i podał Mamie. Zginął w obozie koncentracyjnym Buchenwald pod Lipskiem - oddział Tekla. Dosłownie na parę godzin przed wejściem wojsk amerykańskich. Niemcy podpalili baraki i do uciekających otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Uratowało się niewielu. Od jednego z nich moja matka dostała wiadomość, że Ojca zastrzelili. Nigdy oficjalnie tej wiadomości nie potwierdzono. Odtąd dzień wyzwolenia obozu, a więc 18 kwietnia 1945 roku, obchodziliśmy jako datę Jego śmierci. W lipskim parku miejskim stoi niewielki obelisk z lakonicznym napisem informującym przechodniów, że w tym miejscu był oddział Buchenwaldu. To jedyne wspomnienie pochówku wielu ludzi, w tym także mego Ojca. Drugie, to skromne epitafium w komorowskim kościele.
W czasie I wojny światowej Władysław Łoziński obejmuje w Warszawie
stanowisko zastępcy kierownika sekcji uzbrojenia Armii. W latach 1921 - 1925 jest kierownikiem biura technicznego w Państwowej Fabryce Karabinów na Woli i jednocześnie asystentem katedry fizyki doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego. W roku 1935, gdy rząd polski wykupił koncern Škody na Okęciu, zostaje wicedyrektorem działu technicznego, a w roku 1937 dyrektorem technicznym Polskich
Zakładów Lotniczych. Mieszczący się na Okęciu PZL jest w owym czasie jedną z wiodących placówek
konstrukcyjnych w kraju. Pod kierownictwem Władysława Łozińskiego zostają skonstruowane i wykonane silniki G 594 (Czarny Piotruś), silniki G 1620A, G 1620 - Foka, oraz silnik Gr 760. Ten ostatni wmontowany w samolot RWD-9 w 1934 roku wygrał Challenge. Montaż zapowiadanego hitu polskiej techniki lotniczej: silników Waran i Legwan niestety zbiegł się z wybuchem II wojny światowej...
- Pamiętam do dziś ten dzień - mówi córka. - Ojciec razem ze współpracownikami ratował zakład. Wynosiłz pożaru co się dało, plany, mapy, różne dokumenty. Do domu wrócił świtem. Był potwornie osmalony. Kilka dnipachniał dymem na kilometr. Przyniósł też pamiątki Aeroklubu RP. Długie lata przechowywaliśmy je w naszym domu w Komorowie. Wśród nich była "Pamiątkowa Księga" z dedykacjami najsławniejszych lotników, puchary i plakietki. Za radą kolegów Ojca, którzy przeżyli wojnę, moja Mama oddała je dopiero po odwilży, po 1956 roku, wtedy, gdy zmieniło się nastawienie władz do działaczy Aeroklubu RP. Ich przekazanie było bardzo uroczyste. Żałowałam, że Ojciec tego nie oglądał.
W styczniu 1940 roku Niemcy po raz pierwszy złożyli wizytę w domu Władysława Łozińskiego przy ul. Słowackiego w Komorowie.
Od tamtego czasu minęły 64 lata, a ja ciągle na mojego Ojca patrzę oczyma 15-letniej dziewczynki i widzę nie bohatera, ale zwykłego tatę, który kochał swój komorowski ogród. Ciągle w wolnych od pracy chwilach z wielkim zapałem go urządzał. Ciekawe okazy sprowadzał z różnych ogrodów botanicznych, nawet z Londynu. Wiele czasu poświęcał nam dzieciom. Chodził z nami do muzeum, do Zachęty. W czasie wakacji pokazywał góry, bo był zapalonym taternikiem. Gdy z bratem szedł na wspinaczkę, ja z Mamą czekałam na ich powrót w schronisku Morskiego Oka. Jak się powrót wydłużał, byłyśmy zdenerwowane. Kupował mi masę książek. Cieszył się, jak je czytałam. Na wycieczkach uczył nas poznawania ptaków i nazw roślin w naszym ogrodzie. Mnie i brata uczył angielskiego i niemieckiego. Przez wiele lat bardzo mi Go brakowało. Zabili Go, gdy miał 53 lata, [5] ale najbardziej mnie boli, że nie ma grobu. - Kończy pani Ewa Kowalska z domu Łozińska.
Co dało to spotkanie? Poza tym, że moje zbiory powiększyły się o 80 bezcennych zdjęć, a w dyktafonie przywiozłam mnóstwo nowych nieznanych informacji, to jeszcze okazało się, że nie zawiodła mnie moja wyobraźnia - szczupła, drobna, zadzior- na dziewczynka okazała się mentalnie dokładnie taka, jaką ją opisała 64 lata temu Majka, Majka Krassowska... ___________________________ Bibliografia: Na podstawie hasła: "Władysław ŁOZIŃSKI" opracowanego przez Andrzeja Glassa - "Słownik Biograficzny Techników Polskich", t. 9; 1998 w oparciu o "Kurier Warszawski" 1911 nr 101 dod. poranny s. 3; Księga inż. mech., W. 1935; Olszewicz B.: Lista strat kultury pol. l IX 1939 - l III 1946, W. 1947 s. 154; Glass A.: Polskie konstr. lotn. 1893-1939, W. 1976; Polska techn. lotn. Do roku 1939. t. 1. Źródła osiągnięć, W. 1992 s. 123; "Prz. Lotniczy" 1929 nr 5 s. 443; "Technika Lotnicza i Astronautyczna" 1986 nr 9-10 s. 22-23; To była wspaniała szkoła. Z dziejów szk. im. H. Wawelberga i S. Rotwanda (1895-1951), W. 1995 s. 198; Z historii pol. lotn. wojsk. 1918-39, W. 1978 -------------------------- Lidia Kulczyńska-Pilich | |
Copyright 2008-2019 ©
Strona jest własnością Parafii Rzymskokatolickiej Narodzenia NMP w Komorowie. Wszystkie prawa zastrzeżone.
|