Parafia Rzymskokatolicka Narodzienia NMP w Komorowie


Przejdź do spisu treści. MP nr88/09

Ludzie i ich domy

Błogosławiony niech będzie dom otulony ramionami ciszy wibrującej dźwięcznym tonem śpiewu ptaka i głosu człowieka W nim bowiem słychać wołanie Boga

- MP nr 3 (88) z 31 V 2009r. /str. 32



Gościu - przestąp próg naszego domu.
Spocznij i nabierz sił na dalszą drogę.


Rodzina Słodkowskich
Małgosia i Marek Słodkowscy. Wigilia 2002 roku



Dziś zostaliśmy zaproszeni do domu państwa Słodkowskich, którzy od ponad ćwierć wieku są rodziną.
Pan Marek Słodkowski od kilkunastu lat ze zmiennym szczęściem prowadzi małą firmę obrotu nieruchomościami.
Pani Małgorzata Słodkowska, z zawodu analityk medyczny, z chwilą narodzin pierwszego dziecka przestała pracować.
Państwo Słodkowscy mają czworo dzieci:
Najstarsza córka Marta, lat 25, absolwentka Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej, od dwóch lat mieszka z mężem w Izabelinie.
Drugie dziecko - syn Tomek, lat 24, jest studentem wydziału lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. W przyszłości być może poświęci się ortopedii.
Trzecia - Joasia ur. w 1988 roku, jest na II roku historii.
Najmłodszy Mateusz kończy właśnie szkołę podstawową.


Cieszę się, że możemy porozmawiać, oczywiście za przyzwoleniem pana Marka, jak sądzę?
Owszem. Mąż ostatecznie wyraził zgodę, ale naprawdę nie cieszy go nasz "publiczny występ".
Dlaczego?
Zgodziłam się na tę rozmowę, bo przyznaję, że sama lubię czytać w Magazynie Pani wywiady, ale nie sądzę, by kogokolwiek ciekawiło nasze życie.
Przecież "Magazyn" opowiada o zwykłych losach najzwyklejszych ludzi. Poza tym każdy chrześcijanin ma obowiązek dzielić się doświadczeniem przeżywania wiary podczas drogi swojego życia. Nie sądzi Pani? A skromność jest zaletą, bo im bardziej jesteśmy pokorni, tym większa nadzieja, że pod drugiej stronie może uda się oglądać Boga twarzą w twarz.
To prawda...
Pani Małgosiu, siedzimy i rozmawiamy w domu, w którym się Pani urodziła, czy tak?
No niezupełnie. Urodziłam się w Warszawie, ale istotnie od urodzenia mieszkam w Komorowie. Niemal w tym samym miejscu. Rozmawiamy jednak w domu, który zbudowaliśmy razem z Markiem w cieniu mojego rodzinnego domu. Dziś w tamtym starym, ogrodzonym jednym wspólnym płotem z naszym, mieszka mój młodszy o cztery lata brat - Krzysztof. Ten jest rodzinnym domem czwórki naszych dzieci, ale zaraz po ślubie przez kilka lat mieszkaliśmy w Warszawie.
Postanowiliśmy jednak wrócić do Komorowa...
Do Komorowa?
Tak dla Komorowa wróciłam do Komorowa, jednak nie do tego dzisiejszego.
Od tego oboje z Markiem chętnie ucieklibyśmy kiedyś w góry.
Może w Tatry, gdy wszystkie dzieci "pójdą w świat"... Ucieklibyśmy w poszukiwaniu tego, co stąd odeszło. Bo wczorajszy Komorów był niezwykły, z czego nie zdawałam sobie sprawy, gdy byłam mała. On po prostu wszedł w moją podświadomość ofiarując mi wielki skarb.
Jaki?
Wspaniałą ciszę i bezpieczeństwo.
???...
By poznać Komorów mojego dzieciństwa, trzeba uruchomić wyobraźnię.
Należy w letni poranek - z zasmrodzonego, pełnego hałasu miasta - pojechać do lasu. Znaleźć skąpaną słońcem polanę i położyć się wśród traw. Pozwolić ciepłym promieniom pogłaskać się po policzkach i zajrzeć pod przymknięte powieki. Głęboko, powoli wciągnąć w płuca rześkie powietrze i nastawić się na słuchanie. Oto w oddali dzięcioł w pień dębu stuka. Gałęzie dwóch sąsiednich sosen, delikatnie szarpane podmuchem wiatru, miarowo trą o siebie. Stado młodych wróbli ćwierka wniebogłosy i kukułka kuka. Zapachy rumianku, mięty i sosny mieszają się tworząc aromatyczny bukiet. Taki był Komorów.
Rześki, cichy, czysty, pusty, przyjazny.
Wszyscy się znali. Taki był mi dany. Niestety już go nie ma.



po lewej: Zdjęcie skradzionego portretu dziadka Małgosi Słodkowskiej rotmistrza Jana Pryzińskiego pędzla Juliana Fałata. W prawym dolnym rogu obrazu napisano: "Kochanemu Rotmistrzowi Pryzińskiemu Fałat Pierścień 1919" w środku: Jan Bohdan Pryziński po prawej: Maria Pryzińska



A Pani rodzice od dawna mieszkali w Komorowie?
Swój dom moi rodzice zaczęli stawiać w 1948 roku. Budowali go długo, aż wreszcie w 1953 roku, na trzy lata przed moim urodzeniem, był w takim stanie, że mógł przyjąć nas - swoich mieszkańców. Niestety niebawem Tata zachorował. Stopniowo tracił siły i stosunkowo młodo zmarł. Dlatego dom, tak naprawdę, nigdy nie został skończony.
Skąd Pani rodzice pochodzili?
Z Warszawy...
Nie. Oboje byli ze Lwowa, jednak poznali się w Warszawie, tuż po II wojnie światowej. Tata po walkach na froncie zachodnim, z Paryża via Kraków, wylądował w stolicy. Mamę w 1945 roku deportowano ze Lwowa - na szczęście do Polski. Dziadkowi cudem udało się wykupić swoje dwie córki z transportu na Sybir. Niestety słabo znam historię rodziny, do czego przyznaję się ze wstydem. Ale z tego co wiem, ojciec mego ojca - Jan Pryziński - był legionistą. Jak wiemy, Józef Piłsudski dbał o swoich żołnierzy.
W pewnym momencie Marszałek mianował Dziadka starostą, o ile mnie pamięć nie myli, w Łomży. Po wojnie dziadkowie zamieszkali z synem i jego żoną, czyli z moją mamą, w Komorowie.
Dziadek Jan zmarł, gdy miałam 3 lata. Spoczywa na cmentarzu w Pęcicach.
Czy to ten dziadek, którego portret namalowany przez Fałata został przed laty Państwu ukradziony?
Tak ten, ale skąd Pani o tym wie?
Wydaje mi się, że fotografia owego portretu zdobiła wystawę "Niepodległość - Historia z szuflady wyjęta" (Komorów 2004). Pamiętam, że mistrz namalował dziadka jak przystało na legionistę: w szarym mundurze, bez dystynkcji.
Ale pani ma pamięć...
Ciągle jestem zdumiona, jak w dziejach takiej małej miejscowości jak nasz Komorów przegląda się historia Polski, także dawnych Kresów.
Powiedziała Pani, że Tata walczył na zachodzie. Co robił po wojnie? Czy miał rodzeństwo?
Był prawnikiem - radcą prawnym.
Miał jeszcze dwie siostry. Jedna została aktorką, znaną w Krakowie, druga była księgarzem.
Przepraszam, że tak bezwstydnie rozpytuję, ale szukam odpowiedzi na nurtujące pytania... To prawda, absolutna prawda, że jesteście Państwo ludźmi skromnymi, jednakże Komorowska Wspólnota całą rodzinę rozpoznaje i szanuje. Dzieci, cała czwórka, trzymają się blisko ołtarza. Synowie są ministrantami i harcerzami. Obie córki udzielały się w scholi, w harcerstwie, w Magazynie Parafialnym. Pani aktywnie działała w Radzie Osiedla.
Bez Marka, Pani Męża, żadne misterium by nie powstało. Zazdroszczę dzieci tak chętnych do dzielenia się sobą. Podziwiam Państwa cichą, pokorną pracę na rzecz Komorowa i jestem ciekawa, skąd się to bierze?

Czy to genetyka, wychowanie, tradycja?
Jak się buduje "dom", który niesie jednego, tożsamego ducha?
O, niech mnie Pani nie zawstydza.
Odpowiem pytaniem na pytanie: Czy da się żyć bez ludzi?
W sekrecie zaś powiem, że z moimi dziećmi "życie nie płynie po różach".
Absolutnie nie mają czasu dla mnie, dla domu. Zebrać je razem "do kupy" jest niezwykle ciężko. Ciągle je gdzieś niesie. Jak cząstka rozrywają się na atomy, a mimo tego ciągle są całością i ja je takie chcę, wolę.
Cieszę się, że nie są egoistami. Smuciłabym się, gdyby nie umiały dawać siebie innym.
Pani Małgosiu, ale to przecież samo z siebie się nie dzieje. Macie Państwo czworo dzieci i wszystkie wyznają tę samą filozofię, a przy tym znają swoją wartość.
Przypiera mnie pani do muru.
Załóżmy, że ma Pani rację, ale to nie nam się udało, choć w jakimś sensie jest to efekt naszych wyborów. To prawda, że z chwilą przyjścia Marty na świat wybrałam niepopularny zawód matki. Rzuciłam pracę wyuczoną i zajęłam się domem.



po lewej: Komorów 1957 rok. Maria Pryzińska z córeczką Małgosią po prawej: Rok Szkolny 1963/64. Klasa I Szkoły Podstawowej w Komorowie. Druga z prawej strony w drugim rzędzie to Małgosia Pryzińska



po lewej: Lato 1962 roku w Tatrach. Maria Pryszińska na wakacjach z dziećmi 6-cio letnią Małgosią
i 4-ro letnim synek Krzysiem po prawej: Małgosia Pryzińska zdjęcie z pierwszej legitymacji szkolnej wykonane w 1963 roku



Czy to była dobra decyzja? Jak ją Pani ocenia ją z perspektywy czasu?
Bilans jest dodatni, choć... W miarę przybywania dzieci - przybywało nam trosk, także zwykłych, materialnych. Żeby być bliżej rodziny, bardziej dysponować sobą, Marek rzucił pracę na Uniwersytecie Warszawskim i założył własną firmę, ale nie było nam lekko. Wtedy dorabiałam wychowywaniem cudzych dzieci obok wychowywania czwórki własnych.
Dziś wiem, że trudne chwile pomagają dostrzec wartość życia, docenić to, co się ma. Teraz, gdy dzieci dorosły, gdy "wychodzimy na prostą", na powrót podjęłam pracę zarobkową.
Cóż, w życiu trzeba dokonywać wyborów - coś za coś. Gdybym cały czas pracowała, może byłoby nam łatwiej finansowo, czy jednak dzieciom byłoby lepiej? Jak rozwijałyby się emocjonalnie i duchowo?
Pozazdrościć, odważnych, dobrych wyborów!
Chciałabym być dobrze zrozumiana.
Uważam, że nasz dom, nasze dzieci, wszystko, co dobre w naszym życiu, nie jest naszą zasługą. To dar od Boga. My z Markiem w życiu przyjmujemy postawę Mojżesza, tę gdy Izraelici walczyli z Malachitami. Trzymamy ręce do góry. Wiele razy przekonaliśmy się, że póki trzymamy je uniesione w stronę Nieba - jakoś "na dole" idzie. Bóg błogosławi. Jak ręce opuścimy - dostajemy po głowie. Bóg mówi: "patrzcie, żebyście nie upadli", tak dba o naszą kondycję. Nasze życie jest darem...
Darem wymodlonym, także we wspólnocie "Kościoła Domowego".
Owszem, także i we wspólnocie modlimy się. Modlimy, by nasze dzieci były przyzwoitymi ludźmi, by szanowały życie w rodzinie i dobro Ojczyzny, ale jak będzie - czas pokaże. One dopiero wchodzą w życie, nie są jeszcze w pełni ukształtowane. Na razie widzimy, że szukają i wybierają. Ku naszej radości wybierają dobrze. Marta, zapalona harcerka, ma męża także harcerza. Ich dom, ich rodzina, bardzo nas cieszy.
Wprawdzie jeszcze nie mają dzieci, więc nie wiadomo, jakimi będą rodzicami, ale tworzą dobrą parę. Cieszymy się nimi, bo dobry mąż jest gwarantem udanego życia rodzinnego. Oni znaleźli się i dobrali dobrze...
A gdzie Pani poznała swoją połówkę?
Jak Pani jej szukała?

Marka poznałam mając 17 lat.
Szłam z warszawskimi paulinami na Jasną Górę do Matki Bożej. Marek szedł z Ojcem, który przez całe swoje życie ponad 30 razy przemierzył tę drogę. Sporo czasu spotykaliśmy się tylko na pielgrzymkach. Później zaczęły się spotkania narzeczeńskie.
Byliście w ruchu oazowym?
Ja tak. Do oazy próbowałam wciągnąć męża, ale był to czas narodzin pierwszego dziecka, budowy domu, potem przeprowadzki i jakoś zaniedbaliśmy tę sferę życia.
Ale znaleźliście czas na Kościół Domowy. Dodajmy, że jest on przedłużeniem duchowości "Światło - Życie", skierowanej na rodzinę, małżeństwo.
Ile lat działa komorowski "Kościół Domowy"?
Siedem.



po lewej: Józef Słodkowski ze swym synkiem Markiem przyszłym mężem Małgosi Pryzińskiej. Warszawa 1959 rok po prawej: Rok 1979. Marek Słodkowski w wojsku



Jak doszło do tego, że się skrzyknęliście?
Znaliśmy się bardzo luźno, właściwie z widzenia, z kościoła, częściowo z dni wspólnot dawnej, młodzieżowej oazy. Myślę, że w każdym z nas była jakaś tęsknota do bycia znów we wspólnocie, do czegoś więcej niż niedzielna Eucharystia. No i jakoś nas Duch Święty w końcu zgromadził, choć od pragnień do decyzji minęło sporo czasu. Tak oto z Natchnienia, raz w miesiącu, spotykamy się już parę lat. Jesteśmy różnych profesji, mamy różne zainteresowania, przy wsparciu emerytowanego ks. Rzepeckiego - niegdyś proboszcza w Pęcicach, ostatnio w Brwinowie - spotykamy się raz w miesiącu na 3 - 4-godzinną formację i modlitwę.
Gdzie?
Za każdym razem w innym domu.
Cztery godziny to sporo czasu.
Ciągle nam mało. Zawsze zaczynamy od części agapowej. Przy drobnym poczęstunku rozmawiamy.
Opowiadamy, co u kogo wydarzyło się w ciągu minionego miesiąca. Gospodarz przygotowuje część formacyjną.
Tak przez te lata niepostrzeżenie zadzierzgnęły się silne przyjaźnie.
Wasza grupa świadczy o sile Kościoła, co nas członków lokalnej wspólnoty bardzo cieszy, ale nie ma róży bez kolców. Smuci nas troszkę Wasza elitarność. To, że jesteście grupą zamkniętą.
Stanowczo protestuję. Wcale nie jesteśmy zamknięci. Każdą nową rodzinę przyjmiemy z otwartymi ramionami. Jesteśmy gotowi rozdzielić się, by stworzyć nowe grupy, bo zasada jest taka, że w każdej powinno być od 3 do 7 rodzin.
Gdzie Was szukać?
Można podejść do nas po mszy świętej lub zostawić w zakrystii karteczkę, a powiadomimy o terminie i miejscu kolejnego spotkania. Niezdecydowanych namawiam - bądźcie z nami. Naprawdę warto mieć wielu znajomych i przyjaciół, gotowych do wsparcia w smutku, do dzielenia się radością i dobrem, do odkrycia na nowo bogactwa swego małżeńskiego życia.



W drodze do Matki Bożej. Pielgrzymka na Jasną Górę rok 1981. Dziewczyna ze spuszczoną głową to Małgosia Pryzińska obok niej w czapeczce z napisem "Solidarność" Marek Słodkowski jej przyszły mąż



Wróćmy do Państwa domu, na łono rodziny. Powiedziała Pani, że zaczęła pracować...
Tak, razem z koleżanką poszłyśmy na kurs menedżerski, chciałyśmy zdobyć pieniądze na całkiem inne przedsięwzięcie, ale się nie udało. Otworzyłyśmy więc sklep z odzieżą medyczną. Czy interes nam pójdzie - nie wiem, ale ja przecież nie wyrobiłam sobie emerytury, więc trzeba próbować.



Dnia 19 czerwiec 1982 rok Małgosia z Markiem pod Urzędem Stanu Cywilnego w Pruszkowie ze świadkami. Pierwszy z lewej, obok Małgosi jej brat Krzysiek. Pierwsza po prawej to koleżanka z pielgrzymki



Żałuje Pani tego?
Absolutnie nie!
A czy mogłaby Pani przypomnieć sobie, tak szybko, na zawołanie, najradośniejszy i najsmutniejszy dzień w swoim życiu...
Niewypowiedzianą radość odczułam, gdy urodziło się nam pierwsze dziecko. Boleśnie zaś przeżyłam odejście 4 lata temu mojej Mamy. Nie wiem, jak moje dzieci mnie postrzegają, ale bycie matką jest dla mnie wielką radością. Wychowywanie człowieka to trudna i żmudna sztuka, ale jednak sztuka. Nierzadko wymaga cierpliwości i rezygnacji z własnych ambicji. Trzeba dawać siebie całą i nie oczekiwać realizacji własnych scenariuszy, bo ich pragnienia niekoniecznie muszą zbiegać się z naszymi.
Nie, nie można niczego robić na siłę.
Muszą się nauczyć samodzielnych wyborów i bycia sobą. Każde z naszych dzieci wnosi do naszej rodziny swoje fascynacje zewnętrznym światem.
I jeśli chcemy z nimi zachować bliskość, musimy te fascynacje akceptować.



Dnia 19 czerwiec 1982 rok. Małgosia i Marek jako małżeństwo pielgrzymkowe sakrament małżeństwa przyjmowali w kościele św. Ducha oo. Paulinów w Warszawie



Asia na przykład bardzo lubi się bawić, jest ciekawa świata. Więc staram się wiedzieć, w jakim obraca się środowisku, czego słucha, co czyta, co ją porusza. Przy Marcie uczyłam się wspaniałego harcerstwa, całkiem innego niż tamto moje. Najtrudniej być matką najmłodszego syna. Może dlatego, że jest między nami duży dystans wiekowy. Na szczęście bardzo mnie wspiera Tomek. Jest mądry i dojrzały.
Pomaga mi uczyć Mateusza odpowiedzialności.
Niestety rozpieściliśmy go, bo najmłodszy, ale wierzymy, że i nasza najmłodsza latorośl dojrzeje...
Rozmawiamy długo, a mało czasu poświęciliśmy Panu Markowi, może dlatego, że piękne Święto Matki już za kilka dni...
A mnie się wydaje, że cały czas mówimy także o nim, bo nasza rodzina i ten dom są przecież wspólnym dziełem. Nic się nie dzieje bez udziału Marka. Ja emocjonalnie robię wyłącznie to, co należy do żony, kobiety, matki, ale to on jest głową rodziny i to nie wymaga słów. Jesteśmy biegunowo różni, ale Marka spokój, życzliwość, dobroć, uczciwość - te jego cechy - mnie kiedyś do niego przyciągnęły.
Do dziś są jego wielkim atutami i "kulą u nóg" w tym jego biznesie, gdzie spotykają się dwie strony i każda chce zrobić "transakcję 100-lecia".
Ufamy jednak, że dobro zwycięża, a razem jest zawsze jest łatwiej.

--------------------------
Rozmawiała:
Lidia Kulczyńska-Pilich
Przejdź do spisu treści. MP nr89/09

Ludzie i ich domy

Po dwakroć niechaj niechaj będzie błogosławiony dom otulony ramionami ciszy wibrującej dźwięcznym tonem śpiewu ptaka i głosu człowieka W nim bowiem słychać wołanie Boga

- MP nr 4 (89) z 28 VII 2009r. /str. 23



Gościu - przestąp próg naszego domu.
Spocznij i nabierz sił na dalszą drogę.


Rodzina Słodkowskich
Małgosia i Marek Słodkowscy



Ciut podstępem wprosiliśmy się z kolejną wizytą do domu państwa Słodkowskich.
Dlaczego? O tym za chwilę. Na początek przypomnienie znanych faktów:
- Państwo Słodkowscy są małżeństwem od 27 lat.
- Pan Marek prowadzi własną firmę zajmującą się obrotem nieruchomościami.
- Pani Małgorzata - z zawodu analityk medyczny, przez lata nie pracowała zarobkowo, wypełniając starannie powołanie matki. Rok temu z przyjaciółką otworzyła sklep z odzieżą medyczną.
Państwo Słodkowscy mają czworo dzieci.
Marta - lat 25, jest zamężna. Po ukończeniu Akademii Pedagogiki Specjalnej (wydział resocjalizacji i wspomagania rodziny) pracuje w świetlicy dla dzieci z rodzin dysfunkcyjnych.
Tomek - młodszy od Marty o rok, studiuje medycynę, chce w przyszłości zostać ortopedą. Jest ministrantem i pełni ważne funkcje w ZHR.
Joasia - ma lat 21, studiuje historię na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Lubi czytać, słuchać muzyki i tańczyć.
Mateusz - właśnie skończył szkołę podstawową i zaczyna "żywot" gimnazjalisty. Razem ze starszym bratem służy przy ołtarzu, biega na zbiórki i jest "utrapieniem" rodziców
.



po lewej: Sierpień 2006. Dziewczyna w czapce - Marta Słodkowska ze swoją drużyną na wakacjach po prawej: Komorów 24 czerwca 2006, Asia Słodkowska dmucha osiemnaście świeczek na urodzinowym torcie



Przepraszam, ale naprawdę musiałam do Państwa wrócić...Mimo, iż wszystkie spotkania - w oparciu o które powstają wywiady - są ważne, ta rozmowa jest dla mnie szczególna...
Dlaczego?
Bo wypełniliście swoje życie czymś, czego Państwu zazdroszczę, czymś, czego wielu z nas doświadcza tylko mimochodem, albo wręcz z tego rezygnuje.
Cóż to takiego?
Świadome, pełne podjęcie roli rodzicielskiej. Rozmowa z pana Żoną mnie w tym utwierdziła i rozbudziła chęć zadania Panu kilku pytań...
Nie wszystko trzeba wiedzieć, a na podstawie jednej lub nawet kilku rozmów nie można drugiego poznać.
Prawda, ale ja nie chcę wszystkiego wiedzieć. Interesuje mnie Pana pogląd na ojcostwo. Czy dziś, w tym zwariowanym świecie, w świecie, w którym wszystko stoi na głowie, normalnego faceta, jak to mówią młodzi - może "kręcić" rola ojca?
Może. Powiem więcej, ojcostwo daje wiele radości i jest źródłem niekłamanej satysfakcji... Ale nasza rodzina nie jest czymś nadzwyczajnym. Rodzin czterodzietnych, a i większych, w Komorowie wiele.
Rzecz nie w liczbie, albo nie tylko w liczbie dzieci. Mam na myśli mosty, które jedni potrafi ą budować między sobą a swoim dzieckiem, inni nie.
Wiem co Pani ma na myśli i chyba na te pytania więcej ponadto, co powiedziała Małgosia, nie jestem w stanie powiedzieć. Dzieci są radością pod warunkiem, że widzimy w nich autonomiczne osoby, dajemy im możliwość samodecydowania. Szanujemy je i oczekujemy wzajemności. Wtedy mówimy, że są dobrze ułożone. Ale wychowanie to ciężka, konsekwentna praca. Jeśli nasze dzieci podzielają nasze wartości, chcą się uczyć, zdobywać życie - każda matka, każdy ojciec odczuje wielką radość.



Komorów, 2009, piękny przydomowy park pp. Słodkowskich



Przestrzeń wspólna w domu państwa Małgorzaty i Marka



Zatem, czuje się Pan spełniony?
To chyba zła, uproszczona konkluzja. Jeszcze nie czas na takie sformułowania pod moim adresem. Nasze najmłodsze dziecko ma zaledwie 13 lat. Jestem stosunkowo młodym człowiekiem. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele "drzwi" do otwarcia. Wiele zadań i wiele problemów do rozwiązania. Odpowiadam jednak na pytanie twierdząco, uważam, że wiele w życiu osiągnąłem...
Według Ernesta Hemingwaya - wszystko. Zbudował Pan dom, posadził drzewo i począł syna, a nawet dwóch...
Drzewa raczej wyrywałem niż sadziłem. Serce mi krwawiło, gdy z pięknie urządzonego, malowniczo zagospodarowanego przez teścia, przydomowego parku musiałem usunąć kilka drzew sadzonych jego ręką. Umarły, byśmy my mogli tu żyć. Ustąpiły miejsca naszemu domowi...



Warszawa 1938 rok. Dziewczynka od prawej to 8-letnia Tereska Osińska, przyszła mama Marka Słodkowskiego



Spacerując po Komorowie zwróciłam uwagę na wasze siedlisko. Na architekturę współbrzmiącą z ogrodem. Na pięknie pofałdowany teren. Gdy zaglądałam zazdrośnie przez płot, nie wiedziałam, że to Państwa posesja. W którym roku dom został zbudowany?
Nie ma takiego roku. Budowę zaczęliśmy w 1986 roku, w 1991 zamieszkaliśmy w małej części wznoszonego domu. Reszta jest kończona i końca nie widać. Proszę popatrzeć na schody. Pod wykładziną żywy beton, brak stopni i barierek...
Dom pozornie prosty, ale przez wprowadzenie kilku powtarzających się asymetrycznych elementów intryguje. Kto go projektował?
To jeden z pierwszych projektów, wtedy młodego, dziś cenionego architekta, pana Tomasza Ziemskiego. Nanasze sugestie odpowiedział dwiema propozycjami. Pierwsza była nie do przyjęcia, ciekawa, ale nie do przyjęcia. Drugą zrealizowaliśmy z naprawdę bardzo minimalnymi poprawkami. Jak się później okazało - my i architekt - popełniliśmy szereg błędów, ale pocieszam się, że przy pierwszym domu zawsze są wpadki.
Przy drugim, zaręczam, też popełnia się błędy, tylko inne...



po lewej: Warszawa, czerwiec 1939 roku, zakończenie roku szkolnego pensji, do której uczęszczała Tereska Osińska. Na zdjęciu, druga od lewej strony, stoi nieco niżej w ostatnim górnym rzędzie po prawej: Józef Słodkowski - pierwszy od lewej - z kolegą przed swoim zakładem na warszawskiej Woli. Rok 1954



Mój przyjaciel mówi, że dopiero trzeci dom jest w stanie nas usatysfakcjonować.
Może, ale kogo stać na taką rozrzutność czasową. Pani Małgosia, co nieco powiedziała o duchowości waszego domu, ale to, w czym żyjemy, też wiele o nas mówi. Pod jednym wszak warunkiem, że nasz dom urządzimy sami, nie architekt czy specjalista od wnętrz. Państwa salon mnie intryguje.

Poza tym, że stoi w nim przepiękny, co najmniej 100-letni, bardzo zgrabny fortepian marki "Petrof", kilka antyków, jest kominek, są jeszcze duże przeszklone drzwi, po przekroczeniu których, bez pokonania jakiegokolwiek stopnia jesteśmy w romantycznym ogrodzie urządzonym przez teścia - Jana Pryzińskiego. Jednak jest w tym salonie małe "ale"... By się w nim znaleźć, osoba w moim wieku staje przed problemem. Pozostałe pomieszczenia, czyli otwartą jadalnię, hall i kuchnię (znajdującą się za ścianą pełną książek), od owego salonu dzieli ogromna, bo półmetrowa różnica poziomów. Dwa poziomy i zero schodka. To przypadek, czy zamierzone działania?

Zamierzone. Dom zaczęliśmy projektować, gdy byliśmy młodzi, zaraz po ślubie. Już wtedy chcieliśmy mieć liczną rodzinę. Dzieci przychodziły na świat wraz z budową. To co pani opisała, to przestrzeń specjalna. Stół w jadalni miał nas łączyć na co dzień, to co nazwała pani salonem - tylko w chwilach szczególnego wytchnienia. Owa część wypoczynkowa, zresztą nieduża, i wokół niej 45-centymetrowy stopień, o którym mowa, to nic innego, jak siedziska dla całej rodziny. Otaczają one ognisko, czyli kominek, a przed nami w zasięgu wzroku za oknem - przyroda. Wystarczy podnieść się z siedziska, by wyjść do ogrodu. Taka była idea i na razie się nie zestarzała, choć kto wie, może za rok, za dwa, będzie nam trudniej na każde zawołanie schodzić z jadalni do części wypoczynkowej z wysokości taboretu? Wtedy zrobię dwa schodki. Drewno na nie już schnie w moim przydomowym warsztacie.
Jakie jeszcze wymogi stawialiście swojemu architektowi?
Dom miał być wygodny, wtopiony w przestrzeń i duży, na czworo dzieci. Tak też został zaprojektowany. Na dole kuchnia i przestrzeń wspólna, nasza sypialnia i coś tam jeszcze. U góry obszerne pokoje dzieci. Dziś wiemy, że za chwilę będzie dla nas za duży. Ma też przepastne piwnice, których dziś bym nie zbudował. Natomiast architektowi należy się wielki ukłon za to, że świetnie się wkomponował w istniejącą zieleń. Zresztą zaczął od inwentaryzacji ogrodu i twórczo myślał, jak nie zniszczyć przyrody, lecz dyskretnie się w nią wpisać. Od południa i zachodu dom otworzył na słońce i przyrodę sporej działki, będącej ciągle, na szczęście, z pierwotnego podziału, i oby tak zostało...
"Z pierwotnego podziału", co to znaczy?
Że nigdy nie została podzielona. Tata Małgosi wiedząc, że ma dwoje dzieci, kupił dwie sąsiadujące ze sobą działki. Na jednej postawił swój dom. Druga czekała na nas. My między starym a nowym domem na szczęście nie postawiliśmy płotu. Park ma wąwóz i mostek. Pole konwaliowe, okazy kamieni narzutowych i kilka dorodnych ciekawych drzew, niemal pomników przyrody. To wszystko jest dziełem jednego człowieka i wyrosło na gołym polu w ciągu zaledwie 66 lat.
Postępowaliście wedle obowiązujących koncepcji zakładania miast ogrodów. Dom jest wkomponowany w zieleń. Zieleń zagląda do wnętrza domu. Ogród może obejrzeć i się nim nacieszyć każdy przechodzień. Czy budując własny dom znaliście tę ideę?
Nie. Działaliśmy podświadomie. Robiliśmy tylko to, co wypływało z naszego postrzegania świata, z filozofii współżycia człowieka z przyrodą i z innymi ludźmi.



po lewej: Rok 1956. Ślub Teresy Osińskiej z Józefem Słodkowskim po prawej: Marek Słodkowski - drugi od prawej - tuż po przyjęciu Sakramentu Eucharystii. Rok 1967



Pana Żona od urodzenia mieszka w Komorowie, pan przyszedł tu "za Nią". Lubi Pan Komorów?
Lubię.
Za co?
Za spokój.
Za spokój i koniec?
To mało? No dobrze, już po wiem... Dla osoby, która wychowała się i mieszkała całe życie w mieście, dla takiej osoby przyjazd do Komorowa był wielką atrakcją. Gdy przyjeżdżałem do Małgosi, a znaliśmy się długo, bo nim rozpoczęliśmy dwuletni okres narzeczeński, upłynęło kilka lat, zawsze, gdy przyjeżdżałem do Komorowa - miejsce i czas w nim spędzony - kojarzyły mi się z wakacjami. Proszę powiedzieć: czy można nie lubić wakacji? Poza tym w swoim atawistycznym EGO chyba jestem człowiekiem wsi. Tata był warszawiakiem od pokoleń. Był chłopakiem z Woli. Mama, choć od trzeciego roku życia (z przerwą na wojnę i okupację), wychowywała się w Warszawie, nosiła tęsknotę za maleńką wsią. Wieś nazywa się Długie i leży k. Białobrzegów. W niej urodziła się moja mama. Gospodarstwo było małe, dzieci jedenaścioro, dlatego rodzice mamy przyjęli z radością propozycję bezdzietnych krewnych, którzy postanowili wziąć do siebie na wychowanie jedną z ich córek. Teoretycznie standard życia małej dziewczynki krańcowo się polepszył, ale koszt był duży. Mała Tereska została wyrwana z oswojonego, naturalnego środowiska. Tęskniła za ludźmi, których znała, za przestrzenią i przyrodą... Myślę, że we mnie z tej maminej tęsknoty coś "osiadło". Marzyłem, by zostać leśnikiem. Niestety nie zostałem. Szkoda... Czy dlatego, jak pierwszy raz przyjechałem do Komorowa, wydawało mi się, że przyjechałem do puszczy...?
Kto miał większy wpływ na Pana postrzeganie świata, miejski Tata, czy wiejska Mama?
Tata był osobą zamkniętą. Pracował i raz do roku chodził na paulińskie pielgrzymki, był też zaangażowany w służbę papieską. Ja chodziłem z Tatą. Na jednej z nich spotkałem Małgosię... Natomiast Mama była - zmarła w 1991 roku - osobą emocjonalną, otwartą, pełną ciepła i troski o rodzinę. Zdecydowanie bliższy kontakt miałem z Mamą niż z Ojcem. Atmosfera mojego rodzinnego domu była zwyczajna. Tata przeszedł na emeryturę z zakładu, do którego się najął jako siedemnastoletni chłopak. Mama w 1956 roku wydała się za mąż za chłopaka z Warszawy i z nim zamieszkała na Muranowie. Z początku pracowała, a gdy przyszły na świat dzieci, siostra i ja -"była przy mężu". Mój dom, jak tysiące innych warszawskich, mieścił się w zwykłej "szufladzie", w mieszkaniu blokowego osiedla. Szczęśliwie osiedle było o ludzkich wymiarach. Bloki stosunkowo niewielkie, niskie, a między nimi dużo zieleni. Za to, z ponurą przeszłością, bo zbudowanym na ruinach warszawskiego getta. Z tego domu wyniosłem bezcenny skarb - szacunek i umiłowanie pracy, oraz poczucie, że każdą trudność można przezwyciężyć.
Co to znaczy? Jest Pan pracoholikiem? Żyje Pan, by pracować, czy może jednak pracuje, aby żyć?
Ani jedno ani drugie, choć patrząc na życie, należałoby stwierdzić, że żyję, by pracować. Przyznaję, nierzadko wolałbym, aby było odwrotnie. Ów szacunek i umiłowanie wyniesione z domu objawiają się tym, że jak już
coś robię - robię najlepiej jak potrafię. Gdy wykonuję konkretną pracę, ona w momencie jej wykonywania jest dla mnie najważniejsza, pochłania mnie bez reszty. Natomiast źle wykonana robota bardzo mnie drażni.
A w pracy jest Pan samotnikiem, czy woli działać zespołowo?
Zdecydowanie wolę pracować w pojedynkę, ale wiem, że gdy budujemy swoje "być" - musimy to czynić w zespole. W pojedynkę wszystko jest trudniejsze.



po lewej: Marek na wakacjach z mamą w Kątach Rybackich. Rok 1963 po prawej: Warszawa, Muranów, rok 1967, Marek Słodkowski na domowym podwórku z młodszą o 5 lat siostrą Małgorzatą



Stąd "Domowy Kościół"?
To był świat Małgosi, ja po prostu wszedłem weń, bo w małżeństwie inaczej się nie da. Budowanie rodziny, jedności w różności osób pod względem płci, marzeń, oczekiwań wymaga ustępstw, delikatności. To jest życie. Ono, na szczęście, obok zwykłych życiowych zmagań, związanych z pracą, budową domu, wychowaniem czwórki dzieci "przywiodło" mnie do Małgosi i do Komorowa. Nie mam powodów do narzekań. Zresztą z natury jestem optymistą pozytywnie nastawionym do życia. Jeśli coś trudnego mi sięprzytrafi , akceptuję to, uznając, że tak miało być. Nie pytam dlaczego? Z trudnością staram się zmierzyć. A Komorów? Komorów obdarował mnie wieloma wspaniałymi ludźmi, dzięki którym z serdeczną zażyłością zacząłem wrastać w miejsce, na których w każdej chwili mogłem liczyć. Osobiście uważam, że wszystko, co w życiu osiągamy, nie jest moją zasługą. Zarówno dobro duchowe, jak i materialne "przychodzi do nas", bo tak działa Opatrzność. Działa poprzez splot zdarzeń, w które wchodzimy. Tak biegnie nasze życie. Był na przykład w Polsce taki czas, gdy wyjazd zagraniczny dawał możliwości szybkiej materialnej stabilizacji. Warunek - trzeba było dostać szansę wyjazdu i to był mój przypadek.
Pracował Pan za granicą?
Uniwersytet, mój Instytut, wysłał mnie do realizacji projektu " DESY" W Hamburgu. Właściwie ten wyjazd, plus pomoc rodziców, plus bardzo niewielki kredyt "Dla młodych małżeństw", pozwoliły nam na zbudowanie domu. Dziś rodzina o takich jak my możliwościach fi nansowych nawet nie może marzyć o domu w Komorowie. Nie wiem, jak by się formowały nasze dzieci w innych warunkach, w innym otoczeniu, między innymi ludźmi.
Czy chce Pan powiedzieć, że życie podsuwa nam "okazje", wystarczy je dostrzec i umiejętnie wykorzystać?
Wykorzystać? Nie, chyba nie to miałem na myśli. To raczej "umiejętność" dostrzeżenia tego, o co się "potykamy", plus cierpliwość w czekaniu i nieszarpanie wędzideł, jak coś nie idzie po naszej myśli. Wtedy trzeba zawierzyć i czekać. Jak budowaliśmy dom, nachodziło nas potworne zmęczenie i wątpliwości, czy podołamy.
Można było pójść prostszą drogą. Zostać w Warszawie i budować rodzinny dom w blokowisku, ale tego nie chcieliśmy - mam nadzieję, że dzieci to docenią. Dlatego, jak przychodziły trudności, czekałem jutra, wiedziałem, że jutro wzejdzie słońce, będzie nowy dzień, a on przynosi nadzieję.
To było i jest oczywiste.
Czyli jest Pan spełnionym człowiekiem?
Na dzisiaj tak.
A całym światem dla Pana jest żona - Małgosia?
Na równi z dziećmi...
...Czyli rodzina?
Owszem...

--------------------------

Lidia Kulczyńska-Pilich







Copyright 2008-2019 ©   Strona jest własnością Parafii Rzymskokatolickiej Narodzenia NMP w Komorowie. Wszystkie prawa zastrzeżone.