Parafia Rzymskokatolicka Narodzienia NMP w Komorowie


Przejdź do spisu treści. MP nr (2) 61/06

"W" jak Wyzner

- MP nr 2 (61) z 12 III 2006r. /str. 21-25 oraz kolorowa rozkładówka

Rozmowa z dr. hab. sztuki Krzysztofem Wyznerem, zainspirowana zdaniem św. Pawła Apostoła - "Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie." (List do Galatów 5,22-23) Nim do niej doszło Profesor Wizner zgodził się zilustrować pojęcie MIŁOŚCI

Krzysztof Wyzner






Dla jednych Pan Profesor, dla innych wybitny grafik, który w swojej dziedzinie osiągnął wiele, prawie wszystko, dla nas - mieszkańców Komorowa - po prostu sąsiad!
Jestem zażenowany, ale jak każdy artysta miłe słowa przyjmuję z dobrą wiarą. Tworzę iluzje i dla dobrego samopoczucia gotów jestem skazać się na życie w świecie iluzji. Chociaż trochę prawdy jest w tym, co Pani powiedziała, bo warsztat tzw. grafiki artystycznej opanowałem niemal do perfekcji.

Przecież Pan wie, że nie to miałam na myśli...



Urodził się 30 marca 1949 w Warszawie. Studia rozpoczął w 1973 w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu. W latach 1974 - 1978 r. studiował na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie uzyskał dyplom z wyróżnieniem w pracowniach prof. Andrzeja Rudzińskiego i prof. Jerzego Tchórzewskiego. Od 1978 r. nauczyciel akademicki na macierzystym wydziale. Obecnie prowadzi pracownię grafiki warsztatowej. Wystawia w kraju i za granicą. Jego prace znajdują się w zbiorach muzeów, galeriach oraz prywatnych kolekcjach w Polsce i na świecie (Muzeum Narodowe w Warszawie, Biblioteka Narodowa w Warszawie, Narodowa Galeria Sztuki "Zachęta" w Warszawie, Muzeum Sztuki Współczesnej w Radomiu, Wilii no Aaltonen Museum - Finlandia, Modern Graphic Art Museum - Norwegia, Boulder UMC Fine Arts Center - USA).


...zostawmy na chwilę drogę artystyczną na boku. Proszę opowiedzieć o sobie i o Komorowie, bo wiem, że długo Pan w nim mieszka.
Wczesne dzieciństwo dzieliłem między Warszawą a Komorowem. Rodzice jeszcze przed wojną i do lat pięćdziesiątych prowadzili przy ul. Polnej w Warszawie, niemal w tej samej kamienicy, w której mieszkała Maria Dąbrowska, własny skład apteczny, dwa w jednym - aptekę i drogerię. Sklep, mieszkanie i cały dorobek życia, wszystko, czego nie zabrała wojna, stracili w ponurych czasach stalinowskich.

Znam to z autopsji, z własnych rodzinnych doświadczeń. Dlatego Pana rodzice przeprowadzili się do Komorowa?
To niezupełnie tak było. Tata jeszcze przed wojną przyjeżdżał do swego przyjaciela, który wtedy miał coś, czego nikt nie posiadał w promieniu wielu kilometrów - dom z basenem w pięknym ogrodzie z oranżerią przy ul. Brzozowej. Ten basen, niegdyś udostępniany publicznie i dom, niestety po przebudowie, istnieją do dziś. Oczarowany miejscowością i pod namową przyjaciela - że cisza, że sosny, że za oknami falujące zboże - w 1947 nabył kawałek ziemi z niewykończonym domem i natychmiast sprowadził się do Komorowa. Niebawem w Warszawie wszystko stracił, dlatego długo mieszkaliśmy w niewykończonym domu. Musiał też pożegnać się z wyuczonym zawodem, bo wroga ustroju nikt nie chciał zatrudnić. Ale, Tata pięknie fotografował, miał kolekcję fantastycznych aparatów. Jeden do dziś jest supernowoczesny, wtedy wart majątek, "Fiata". No i jego hobby musiało stać się zawodem. Na utrzymanie rodziny ze zmiennym szczęściem do końca życia zarabiał fotografowaniem. Co tu dużo gadać - otwierał i zamykał w różnych miejscach Warszawy te swoje fotograficzne "atelier". Barometrem finansowych wzlotów i upadków był fortepian, który z domu wyjeżdżał i wracał.

Chodził pod zastaw?
Tak. Oboje rodzice byli muzykalni, kochali grać. Szczególnie utalentowany był Tata. Grał świetnie na kilku instrumentach. Na fortepianie, na gitarze i skrzypcach... Gdy imał się strun - Mama akompaniowała. Jeszcze w Warszawie organizowali domowe koncerty. Kiedy los pozbawił ich instrumentu - żałowali.

Smutne wspomnienia? Smutne dzieciństwo?
O nie, nie! Dzieciństwo było jak należy. Wspomnienia fantastyczne i te z Warszawy i z Komorowa. Ale, generalnie Warszawy nie lubię, choć mam w niej mnóstwo rodziny i po mieczu i po kądzieli. Wielu bliskich moich rodziców zginęło w czasie II Wojny Światowej i w Powstaniu Warszawskim, przeszło przez obóz przejściowy w Pruszkowie. Rodzina Taty mniej ucierpiała, ale Mamy bardzo. Jej rodzice mieszkali przy placu Unii Lubelskiej, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze nie tak dawno było kino "Moskwa". Bomba uderzyła, kamienica "wyparowała" razem z Babcią i siostrą Mamy. Starczy! Wracamy do Komorowa. Wspomnienia mego dzieciństwa mam w sercu, w pamięci i w oczach. Komorów na setkach fotografii i kilometrach celuloidowej taśmy utrwalił mój Tata. Nie rozstawał się z aparatem i kamerą na sprężynę.


Stefania i Edward Wyznerowie
Rodzice Krzysztofa Wyznera, Stefania i Edward Wyznerowie, 1938 rok



Naprawdę? Fantastycznie! Wiedziałam, że jeszcze coś przeżyję! Panie Krzysztofie, robimy film o naszym kochanym Komorowie.
Niestety wszystko zginęło i to z mojej winy. Do naszego domu, co rusz przychodzili "smutni panowie" i Tata całe swoje archiwum dał na przechowanie panu, który zajmował się naszym ogrodem. Tata umarł. Ja nie spieszyłem się z odebraniem depozytu. Umarł też ogrodnik i gdzieś wszystko wyfrunęło.

O szkoda..., proszę opowiadać dalej...
Kiedy byłem mały, Komorów był najpiękniejszym miejscem na świecie i tak po części zostało do dziś. Niestety po części...Ulica Brzozowa wprawdzie była szutrowa, jak po niej coś jechało kurzyło się potwornie. Na szczęście, samochód przejeżdżał "od wielkiego dzwonu"! Nie to, co dziś - "ruch jak na Marszałkowskiej"! Jak się pojawiał, chłopaki wybiegali z podwórek oraz krzaczorów i co tchu w piersiach całą ferajną biegli za samochodem aż pod Pruszków. To było dzieciństwo! Z domu wybiegało się prosto w zboże. Ptaki śpiewały, wszyscy się znali, było swojsko, każdy był u siebie. Komorów był nasz i w nas. Pewnie, dlatego, gdy dorosłem i zacząłem się szwendać po świecie, mimo, że miałem mnóstwo propozycji, dobrej i ciekawej pracy w swoim fachu - po miesiącu zaczynało mnie nosić. Po dwóch, jak byłem na przykład w Skandynawii, stawałem nad morzem i tęsknie patrzyłem na południe - w stronę Komorowa. Trzeciego miesiąca wracałem do domu. Natomiast teraz od lat patrzę z przerażeniem, co władze i ludzie wyrabiają z tym miejscem jedynym na świecie.


Stefania Wyzner
Mama Krzysztofa, Stefania Wyzner dla bliskich "Funia", w ogrodzie u przyjaciół w Komorowie 1938 rok



A co takiego wyrabiają? Dzieje się coś złego?
Lokalna władza wtedy jest dobra, kiedy ma wizje. Komorów jest za duży i za to winię urzędników. Tu dzieje się coś strasznego. Chaotycznie i bezładnie powstaje pokraczne miasto. Na maleńkich 400 - 500-metrowych działkach stawia się nadnaturalnie duże wille. Ludzie ładują w nie pieniądze i nawet nie mogą zobaczyć dzieła swego życia, bo dom przy domu stoi, bez ładu, bez perspektywy. Komorów, mój, nasz, piękny Komorów z godziny na godzinę brzydnie. Kiedyś były piękne domy i duże stare ogrody, pogrodzone siatkami. Wszyscy siebie widzieli. Biegaliśmy po ogrodach sąsiadów i oni temu się nie dziwili, bo furtki na dzień były otwierane, a płoty dziurawe i po placach nie biegały szczekające psy. Dziś duże posesje podzielono na mnóstwo małych. Zabudowano pola pachnące pszenicą i pogrodzono szczelnymi płotami. Chodzimy wzdłuż nich, ulicami, za którymi kryją się maleńkie, pewnie nadnaturalnie zadbane ogródki sąsiadów, których nie znamy. Kto na to pozwala? Czy Pani rozumie, co u nas się dzieje, kulturowo i socjologicznie?

Pan jest sentymentalny?
Pewnie! Jestem. Nawet pies przywiązuje się do swojej budy i pewnie ją kocha, a co dopiero rozumny i wrażliwy na piękno człowiek! Człowiek, który wyjąwszy krótkie przerwy na liczne wojaże zagraniczne i tzw. "epizody życiowe", w jednym miejscu, w jednym domu spędził całe życie, 57 lat. Takich komorowian jest więcej. Czujemy się stłoczeni i przytłoczeni. Nawet nie wiem ile teraz nas tu mieszka? Czy ci ludzie poszaleli? Czy na Komorowie świat się kończy? Urocza była kolejka z tymi niebieskimi wagonikami. Platforma z przodu, platforma z tyłu. Całe oprzyrządowanie - klamki, uchwyty - z brązu. I wcale wolniej od współczesnych nie jeździła! Toż to byłaby turystyczna atrakcja...! Ale, by to wiedzieć, należy mieć rozum pod sufitem i wizje. A szkoła? Owszem barak, ale czysta zadbana z domową atmosferą. Komorowskie dzieci raz w tygodniu pod czujnym okiem pani Kaczurbiny uczyły w Polskim Radio śpiewać dzieci z całej Polski.


Dom państwa Wyznerów, stan z 1947 roku
Dom państwa Wyznerów, stan z 1947 roku



Tak, do dziś pamiętam piosenkę o zimie - "Uchu ha, uchu ha nasza zima zła, szczypie w oczy ...." Wtedy, kiedy dzieci z Komorowa mnie umuzykalniały, mieszkałam na drugim końcu Polski i byłam w wieku moich wnuków. Nieraz im podśpiewuję tamte pioseneczki.
Moja siostra brała udział w tych audycjach.

Jeśli Pana Siostra się zgodzi, przyślę do niej naszą dziennikarską młodzież? Warto, by z nią porozmawiali i napisali o tej radiowej działalności - niewątpliwym fenomenie owych czasów.
Tak, mieszkamy w ciekawym miejscu. Jest ono, jak sądzę nowym mieszkańcom całkiem nieznane. Komorów ma wspaniałą historię okupacyjną. Był nazywany "Małym Londynem" To jest miejsce wybrane przez Boga. Mieliśmy jeszcze jeden wielki skarb - ks. kanonika Tadeusza Kozłowskiego! On był Duszpasterzem, przez duże "D", Przyjacielem i Wielkim Lokalnym Autorytetem. Jak człowiek sobie nie dawał rady z życiowym problemem, biegł do Niego. Ksiądz godzinami siedział w konfesjonale i nie tylko rozgrzeszył, ale zawsze znalazł pocieszenie i radę. Jak trzeba było, przychodził do domu. Znał cały Komorów, bo przecież był z nami 30 lat. Kościół bardzo nas łączył. Chwalić Boga łączy nadal, tyle, że w nim bardzo dużo nowych, nieznanych twarzy.

Cóż, jest nas cztery razy więcej niż było w czasach, które Pan wspomina.
Tak?! Zdecydowanie za dużo. Przecież obok dosłownie za miedzą są równie piękne miejsca. Przecież tam można też budować piękne domy i ziemia tańsza.


Józefa i Edward Wyznerowie
Dziadkowie Krzysztofa po mieczu - Józefa i Edward Wyznerowie, 1935rok



Zmieńmy temat. Tego roku lejtmotywem "Magazynu", jest myśl, która płynie z kart "Listu do Galatów" św. Pawła Apostoła. W rozdziale 5, 19 - 21 Autor wymienia owoce, jakie rodzi ciało, a w wierszach 22 - 23 owoce pochodzące od ducha. W centrum naszego zainteresowania są - ma się rozumieć - te drugie (patrz "główka"- zdanie wstępne niniejszej rozmowy). Kolejno, będziemy o nich rozmawiać z uduchowionymi ludźmi, jakimi bez wątpienia są artyści. "Przepustką" do tej rozmowy jest zilustrowanie jednego OWOCU DUCHA. Kiedy zapytałam co Pan wybiera, bez wahania usłyszałam MIŁOŚĆ. Dlaczego?
Bo to pierwsze podstawowe uczucie. Ono rodzi wszystko. Jego potęgę opisuje ten sam Autor w "Pierwszym Liście Do Koryntian" (13,1 -7).

Miłość jednak jest wielowektorowa, o różnym zabarwieniu i nie każdy potrafi kochać. Jest również miłość traumatyczna. Jeden, a nawet dwa obrazy pojęcia miłości "odmalował" Pan w tej rozmowie. Pierwszy - to miłość do Komorowa...
A drugi?

Jej prosty, niemal dziecięcy, obraz widzimy na okładce.
Dziecięcy? Prosty? No, bo miłość jest prosta i piękna jak drzewo, kwiat na łące, śpiew ptaka. Nosimy ją w sobie. Tyle jest warta, ile siebie dajemy drugiemu człowiekowi, na ile szeroko otworzymy innym ludziom drzwi naszego serca.


Krzysztof Wyzner z córką Dominiką
Krzysztof Wyzner z córką Dominiką, 2002 rok



Pięknie ujęte, ale trudniej przekładalne na język praktyki. Jak Pan sądzi?
Pewnie, że zawsze gorzej jest z praktyką. Wiem coś na ten temat. Kiedyś usłyszałem, że moja miłość do sztuki, do tego, co robię, stawiam ponad wszystko, nawet ponad rodzinę.


A stawia Pan?
Nie wiem. Chyba nie, ale jednego jestem pewien, że gdybym umarł i urodził się ponownie chciałbym robić to samo. Gdybym tego nie mógł robić, umarłbym. Nie jest ważne czy to, co robię, daje mi satysfakcję finansową. Kocham ten ogień, który mnie spala. Tak zdeterminowanego człowieka w żadnym wypadku nie można przymuszać do wyborów. Pewnie taki człowiek nie powinien w ogóle zakładać rodziny, bo cierpią wszyscy - on i kochane przez niego osoby. No cóż małżeństwo mi się nie udało, od lat jestem w separacji. Pewnie że wolałbym być blisko18-letniej córki - Dominiki, ale po co ja to mówię?


Jest Pan 28 lat nauczycielem akademickim. Jakie relacje ma Pan ze swoimi wychowankami? Co roku napływają nowi i młodzi, Pan się starzeje.
Dzięki nim tylko na ciele. Dzięki nim mój duch ciągle jest młody. Na świat patrzę ich młodzieńczymi oczyma i to jest piękne w tym zawodzie.


Grafika ma oszczędna paletę i nim artysta zobaczy swe dzieło, srodze musi się napracować. Poza "linorytem", no może jeszcze "sucha igła" - warsztat bezwiednie w zamysł artysty wprowadza przypadkowe efekty. Wystarczy, że kwasu na płytę kapnie za dużo. Czy te niewiadome Pana nie irytują?
Doszedłem do dużej wprawy. Coraz mniej mam technicznych wpadek, a niewiadoma i oczekiwanie na efekt podnoszą stężenie adrenaliny. To jest emocjonujące, emocjonująca jest stałość warsztatu. On się nie zmienił od czasów wielkiego Albrechta Dürera (Norymberdzki grafik, żył w latach 1471-1528, jego rycina towarzyszy tekstowi Piotra Zielińskiego patrz rubryka "Módlmy się"- przypis L.K.P.) Ludzie latają na księżyc, a ja pracuję takimi samymi narzędziami i w ten sam sposób, co mój kolega - 500 lat temu. Prasa się też nie zmieniła. Ta niezmienność jest zachwycająca. Ten warsztat podobnie jak rzeźba wymaga siły i technicznego sprytu. Po prostu jest męski. Od lat bolą mnie stawy w łokciach i nogi od godzin stania przy prasie. To jest zdecydowanie męski zawód, choć zdarza się, że kobiety w tych technikach osiągają sukces, ale bardzo rzadko. Wtedy jestem dla nich pełen podziwu. Jeśli jeszcze godzą zazdrosny o wszystko i wszystkich twórczy zawód z udanym życiem rodzinnym i macierzyństwem, są dla mnie gigantami. Mój podziw rośnie wprost proporcjonalnie do osiąganego przez nie sukcesu, bo wiem ile trzeba nań się napracować. Ile trzeba koncentracji.


Pięcioletni Krzysio na rękach taty
Pięcioletni Krzysio na rękach taty, 1954 rok



I jeszcze banalne pytanie. Zadaje je niemal każdy dziennikarz rozmawiając z artystą. Dlaczego wybrał Pan tak trudny, wymagający poświęcenia i zazdrosny zawód?
Dobre pytanie! Za sprawą dwu kochających mnie osób Mamy i Taty. Przez pewien czas byłem w rozdarciu. Tata był człowiekiem renesansu, niezwykle utalentowanym w wielu dziedzinach. O fotografii i muzyce mówiłem, ale on także malował. Świetnie podrabiał Kossaka. Wiedział, że mam talent, ale nie pozwolił mi pójść w tym kierunku. Szkołę średnią zrobiłem chemiczną i na jego życzenie miałem zostać chemikiem. Byłem uległy, ale na chemię szczęśliwie się nie dostałem.


Miał Pan żal do Ojca?
Nie, bo On działał tak z miłości. Miał brata malarza, który borykał się z biedą. Tata chciał mnie uchronić od chodzenia bez butów.


Krzysztof Wyzner z mamą i siostrą Lidią
Krzysztof Wyzner z mamą i siostrą Lidią, 2004 rok



Ale mu się nie udało?
Każdy jest do czegoś przeznaczony. Do podjęcia przeznaczenia namówiła mnie druga kochająca mnie osoba - Mama i za to jestem Jej ogromnie wdzięczny. Tata umarł kiedy zdawałem na Akademię.


No a jak było z tymi butami?
Raz chodziłem bez butów, a raz w butach i to nawet całkiem dobrych.


Na początku rozmowy powiedział Pan coś o iluzji - "co artysta miał na myśli"?
Kiedyś na Dworcu Centralnym poznałem złodzieja. Pochodził z herbowej rodziny i super-inteligentnym człowiekiem. On wiedział, kim ja jestem ja, kim on. Z Centralnego idziemy razem, ja do kolejki WKD, on na Zachodni do "pracy". W pewnym momencie ku memu zdumieniu mówi: - Ty wiesz? My mamy pokrewne zawody. - ...? - Patrzę na niego, ze zdumieniem. - Obydwaj doskonale oszukujemy! - i z uśmiechem dodaje. - Obraz jest płaski, a ty stwarzasz przestrzeń. Sprzedajesz iluzję - oszukujesz ludzi.
Inteligentny złodziej do "parteru sprowadził" miłość mego życia. Pociesza, że moje oszukaństwo jest pozytywne, a jego nie. Tylko, czy aby to na pewno jest pocieszenie?

--------------------------
Rozmawiała
Lidia Kulczyńska-Pilich

Cztery prace z cyklu - PODUSZKA




Copyright 2008-2019 ©   Strona jest własnością Parafii Rzymskokatolickiej Narodzenia NMP w Komorowie. Wszystkie prawa zastrzeżone.